Słucham ostatniego DESTROYER 666 i przyznam, że mam mieszane uczucia. Ostatnim wybitnym wydawnictwem Australijczyków była MCD „Terror Abraxas”. Przedostatnia – „Defiance” to płyta dobra, ale o nieco zaokrąglonych rogach i spiłowanych pazurkach. Niestety z tej muzyki coraz bardziej ulatnia się dzikość i barbarzyństwo, który uwiodły mnie w chwili gdy poznałem ten zespół
Tytuł nowego krążka to „Wildfire”, a ja póki co ani dzikości, ani ognia na tym krążku nie słyszę.
Zamiast bezwzględności, agresji i chamstwa, którymi niegdyś ta kapela pluła w każdej sekundzie, dziś mamy powrót do przeszłości i to nie tej death black metalowej, ale do czystego heavy z lat 80-tych.
Już pierwsza fraza wokalna w otwierającym „Traitor” nie pozostawia złudzeń co do obranej stylistyki. Rozbiegane, świdrujące melodyjne solówki i heavy metalowy pęd śmielej wykraczają poza thrash/black metalową stylistykę niż kiedykolwiek wcześniej. Ta muzyka aż lepka jest od inspiracji Exciter, Agent Steel czy Running Wild, z którego miejscami wręcz cytują. Inspiracja to zacne i szlachetne, ale cholera – z tą płytą mam trochę podobnie jak z ostatnimi albumami DARKTHRONE. Szkoda mi, że zespół, który mając swój unikalny styl odwraca się na pięcie i z taką determinacją zaczyna składać hołd pionierom gatunku.
Ale jak na wstępie napisałem moje uczucia są mieszane – więc także pozytywne. Pozytywne jest to, że DESTROYER 666 tego swojego hołdu nie składa w tak pokraczny sposób jak DARKTHRONE, pozytywne jest, że choć oddalił się od pierwotnie obranej stylistyki to jej echa wciąż są obecne. Po pierwszej konfrontacji „Wildfire” sprawia wrażenie dobrej płyty, z gatunku tych, których uroda będzie wyraźniejsza po kolejnych odsłuchach. Obawiam się jednak, że mogę nie znaleźć dostatecznie dużo powodów by do tej płyty wracać. Jak będę miał ochotę na bestialski i oryginalny łomot to sięgnę choćby po „Terror Abraxas”. Gdy najdzie mnie ochota na surowe i drapieżne heavy to wrzucę sobie wczesne Exciter lub Running Wild. No chyba, że będę miał nastrój na „coś pomiędzy”… ale taki stan ducha mam równie często, co jednocześnie rozwolnienie i zatwardzenie.
Nie wiem jak tam nowa płyta, wciąż nawet nie znam poprzedniczki, ale zawsze miałem z tym zespołem ten sam problem, który notabene nasuwa natychmiastowe skojarzenia z MEGADETH – potrafią nagrywać wręcz urokliwe, kunsztownie zaaranżowane utwory, ale nic nie równa się z tym kiedy spod paluchów krzeszą iskry produkując rasowy, soczysty napierdol. Jeśli do tego – to już tyczy się wyłącznie Australijczyków – przyozdobiony surowym brzmieniem jak na pierwszym minialbumie, to jestem ukontentowany całkowicie, jak warchlak w gównie.
"Terror Abraxas" sobie cenię, ale dla mnie to właśnie jest przykład "zaokrąglonych rogów i spiłowanych pazurków". Muzyka wysokiej klasy i pełna wdzięku – temu nie przeczę, ale baba z fiutem na okładce nie kłamie – coś tu nie gra. Gdzie nakurw, do jasnej cholery?!?