Muzyczna ciuciubabka: MORTAL SIN: Every Dog Has It’s Day

0

Kiedyś, w czasach podstawówkowych powalony przeziębieniem ległem w łóżku. Odwiedzał mnie kumpel z sąsiedztwa, przynosił lekcje, opowiadał co w szkole słychać, no i oczywiście bawiliśmy się w muzyczną ciuciubabkę.

– Co włączyć? – zapytał któregoś dnia patrząc na rząd kaset, które składowałem na półce.
– Wszystko jedno – odparłem wzruszając ramionami. – Cokolwiek byś nie włączył to będzie zajebiście.

No i kumpel wybierał na chybił trafił jakąś kasetę, włączał, a ja zgadywałem cóż to za płyta. To była zabawa podobna do „Jaka to melodia?” zanim wymyślono ten program. Nieraz zgadywałem w ciągu kilku sekund, a innym razem słuchałem parę minut, bzyczałem riffy z kilkusekundowym wyprzedzaniem, ale nie mogłem wymówić nazwy zespołu, którą miałem już na końcu języka. 

Tak mi się ta zabawa spodobała, że później bawiłem się w nią sam. Wstawałem w nocy z łóżka, po omacku wybierałem jakąś kasetę, włączałem i zaczynałem jej słuchać. Zabawa nie polegała już na zgadywaniu, ale bardziej na spontanicznym powracaniu do poszczególnych pozycji w moich zbiorach. Bo nawet jeśli wybierało się kasetę na zasadzie „o! tego dawno nie słuchałem”, to był to przecież jakiś świadomy wybór. Wybierając po ciemku, na chybił trafił, zawsze dostarczałem sobie tej chwili zaskoczenia, której towarzyszył dreszczyk emocji związany z poczuciem „odkrywania”.

Od tamtego czasu minęło ponad 20 lat, a ja wciąż lubię bawić się w tę zabawę. A dziś ona jest dużo ciekawsza, bo kolekcja płyt nieporównywalnie większa niż niegdyś kaset. I znów zabawa nie polega w głównej mierze na zgadywaniu (bo do tego nie mam talentu), ale do spontanicznego powrotu, a bywa, że jest to sposób na całkiem obiektywne zderzenie się z muzyką – bez uprzedzeń ani taryfy ulgowej, bez nazw zespołów i tytułów płyt.

Dziś w nocy zgasiłem światło i po drodze do łóżka zanurkowałem w jednej z płytowych szaf. Gorączkowe macanko, namierzenie przypadkowej płyty, myk ją do odtwarzacza, słuchawki na uszy i PLAY!

Zaczyna się odgłosem burzy, wchodzi akustyczna gitara. Uśmiecham się w ciemności bo wiem, że znam ten krążek – za chwilę wejdzie perkusja i rozpocznie się zagrana z rozmachem partia solowa. Co to jest? Co to jest? Thrash. Sam początek lat 90. Odrzucam szybko te najbardziej oczywiste nazwy. Wchodzi ostrzejszy riff, a ja zaczynam psychiczne tortury i z trudem powstrzymuję się by nie zapalić lampki i nie zerknąć na okładkę. Wchodzi wokal, zamykam oczy, odpływam głęboko w ciemność, brnę w niej jak w zimnej wodzie, zmierzając do samego dna. Wstrzymuję oddech czując jak dźwięki łaskoczą mnie po twarzy jak prąd morski.

I wtedy otwieram oczy i okazuje się, że nie jestem już w łóżku. Stoję pod sceną w Spodku. Jest rok 2008 – thrash metalowa Metalmania z Megadeth jako główną gwiazdą. Na dużej scenie pewnie właśnie trwa występ zespołu, który sprzedał więcej płyt, ale ja jestem przy tej małej. 

Właśnie tu, niewiarygodnie energetyzujący koncert gra nie za bardzo znany, nieco już zapomniany, ale po reaktywacji prezentujący świetną formę: MORTAL SIN! – drę się i przestraszony swojego własnego głosu otwieram oczy. „Every Dog Has It’s Day” – wyszeptuję tytuł płyty i oddaję się jej dźwiękom spokojny jak kobieta, która po bólach porodowych właśnie przytula swoje nowo narodzone dziecko do piersi.

Thrash metalowa załoga z Australii, która w czasach świetności muzyki thrash metalowej wydała trzy albumy. Bardzo dobry debiut „Mayhemic Destruction” w 1987 roku, chyba jeszcze lepszą „Face of Despair” dwa lata później oraz właśnie „Every Dog Has It’s Day” w roku 1991 – trochę słabszą, trochę mniej słuchaną, ale jakże przyjemną po długoletniej rozłące.

Australijczycy reaktywowali się i wydali dwie, całkiem udane płyty. Jeśli nie znacie, a cenicie sobie rasowy thrash to na pewno warto sięgnąć po ich twórczość. Jeśli znacie, to warto sobie odświeżyć.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj