Kiedyś, w czasach podstawówkowych powalony przeziębieniem ległem w łóżku. Odwiedzał mnie kumpel z sąsiedztwa, przynosił lekcje, opowiadał co w szkole słychać, no i oczywiście bawiliśmy się w muzyczną ciuciubabkę.
– Co włączyć? – zapytał któregoś dnia patrząc na rząd kaset, które składowałem na półce.
– Wszystko jedno – odparłem wzruszając ramionami. – Cokolwiek byś nie włączył to będzie zajebiście.
No i kumpel wybierał na chybił trafił jakąś kasetę, włączał, a ja zgadywałem cóż to za płyta. To była zabawa podobna do „Jaka to melodia?” zanim wymyślono ten program. Nieraz zgadywałem w ciągu kilku sekund, a innym razem słuchałem parę minut, bzyczałem riffy z kilkusekundowym wyprzedzaniem, ale nie mogłem wymówić nazwy zespołu, którą miałem już na końcu języka.
Od tamtego czasu minęło ponad 20 lat, a ja wciąż lubię bawić się w tę zabawę. A dziś ona jest dużo ciekawsza, bo kolekcja płyt nieporównywalnie większa niż niegdyś kaset. I znów zabawa nie polega w głównej mierze na zgadywaniu (bo do tego nie mam talentu), ale do spontanicznego powrotu, a bywa, że jest to sposób na całkiem obiektywne zderzenie się z muzyką – bez uprzedzeń ani taryfy ulgowej, bez nazw zespołów i tytułów płyt.
Dziś w nocy zgasiłem światło i po drodze do łóżka zanurkowałem w jednej z płytowych szaf. Gorączkowe macanko, namierzenie przypadkowej płyty, myk ją do odtwarzacza, słuchawki na uszy i PLAY!
Zaczyna się odgłosem burzy, wchodzi akustyczna gitara. Uśmiecham się w ciemności bo wiem, że znam ten krążek – za chwilę wejdzie perkusja i rozpocznie się zagrana z rozmachem partia solowa. Co to jest? Co to jest? Thrash. Sam początek lat 90. Odrzucam szybko te najbardziej oczywiste nazwy. Wchodzi ostrzejszy riff, a ja zaczynam psychiczne tortury i z trudem powstrzymuję się by nie zapalić lampki i nie zerknąć na okładkę. Wchodzi wokal, zamykam oczy, odpływam głęboko w ciemność, brnę w niej jak w zimnej wodzie, zmierzając do samego dna. Wstrzymuję oddech czując jak dźwięki łaskoczą mnie po twarzy jak prąd morski.
I wtedy otwieram oczy i okazuje się, że nie jestem już w łóżku. Stoję pod sceną w Spodku. Jest rok 2008 – thrash metalowa Metalmania z Megadeth jako główną gwiazdą. Na dużej scenie pewnie właśnie trwa występ zespołu, który sprzedał więcej płyt, ale ja jestem przy tej małej.
Thrash metalowa załoga z Australii, która w czasach świetności muzyki thrash metalowej wydała trzy albumy. Bardzo dobry debiut „Mayhemic Destruction” w 1987 roku, chyba jeszcze lepszą „Face of Despair” dwa lata później oraz właśnie „Every Dog Has It’s Day” w roku 1991 – trochę słabszą, trochę mniej słuchaną, ale jakże przyjemną po długoletniej rozłące.
Australijczycy reaktywowali się i wydali dwie, całkiem udane płyty. Jeśli nie znacie, a cenicie sobie rasowy thrash to na pewno warto sięgnąć po ich twórczość. Jeśli znacie, to warto sobie odświeżyć.