Nie raz już o tym pisałem, ale powtórzę – gdy na początku lat 90. metalową scenę zalał grunge nie płakałem z tego powodu. Scena się zmieniał i było to nie do uniknięcia, a chłopacy we flanelowych koszulach i porozciąganych swetrach przecież nie uderzyli w scenę death metalową, ale bardziej w metalowy mainstream, który wówczas w niewielkim stopniu mnie dotyczył.
Rzeczywiście w tamtym czasie rozpadło się kilka zespołów, które ceniłem, ale czy wpłynęła na to bezpośrednio eksplozja grunge’u, czy także inne zjawiska na scenie? Na pewno nowy trend uderzył w pudel metalowe zespoły, które z roku na roku przestały sprzedawać miliony płyt i albo padły, albo musiały się przenieść ze swoimi koncertami ze stadionów do klubów. Tyle, że mnie takie zespoły wówczas zupełnie nie interesowały więc snu z powiek mi to nie spędzało.
W muzyce określonej jako grunge słyszałem niesamowitą świeżość, polot i szczerość. Podobało mi się, że goście wychodzą na sceną w ciuchach z lumpeksu, a muzycznie czerpią ze szlachetnych wzorców rocka lat 60. czy punka. Było w tym coś ujmującego – gwiazda rocka przestała przypominać „człowieka z UFO”, ale kumpla z sąsiedztwa.
Jeszcze w podstawówce pokochałem Alice in Chains i Nirvanę. Pearl Jam trochę mniej – choć w jedne wakacje, gdy pracowałem w szklarni poznałem dziewczynę, która była mocno zakręcona na punkcie tego zespołu i udzieliła mi swojej pasji na tyle, że słuchałem ich aż do płyty „No Code”. Później nawet przez kilka miesięcy pisaliśmy do siebie listy. Serio, na papierze – takie, które zanosiło się na pocztę. (Tzn. listy pisałem z tą dziewczyną, a nie z Pearl Jam)
Nie mogłem natomiast przez długie lata przekonać się do Soundgarden – mój kolega bardzo ich lubił i nawet kupiłem mu na urodziny „Badmotorfinger”, ale sam nie mogłem się do niej w pełni przekonać. Gdy wyszła płyta „Superunknown” a w radiu zaczęto kompulsywnie puszczać „Black Hole Sun” niemal ich znienawidziłem. Słyszałem początek tego kawałka i zbierało mi się na wymioty. Paradoksalnie pierwszą płytą Soundgarden, która mi się spodobała była „Down on the Upside”, nagrana już w czasach gdy zespół najlepsze lata miał za sobą, a grunge’owy trend przygasał. Po latach wróciłem i nie tylko doceniłem wczesne płyty Soundgarden, ale także solową twórczość Chrisa Cornella. „Superunknown” jednak do tej pory serca mi nie skradła i obawiam się, że tak może pozostać.
Prawdziwą miłość do grunge zawdzięczam jednak nie fance Pearl Jam, ale koledze ze szkolnej ławki, który był w tej muzyce rozkochany i czerpał z niej nieco głębiej. To właśnie w ogólniaku dzięki niemu poznałem takie zespoły jak: Temple Of The Dog, Green River, Mudhoney czy Mother Love Bone. Pożyczył mi też książkę (nie pamiętam co to było), w której przeczytałem o tym jak się ta scena narodziła i jakie zespoły ją kształtowały i inspirowały. Słuchając namiętnie radia WAWA poznałem sporo zespołów, które pod grunge były często na siłę podciągane: Stone Temple Pilots , Blind Melon, Screaming Trees, The Smashing Pumpkins, Mad Season, Silverchair, Candlebox. Ba, początkowo jako o muzyce grunge myślałem też o Faith No More, Tool, czy Jane’s Addiction. No i oczywiście o polskiej odpowiedzi na grunge – Hey. „Fire” w chwili premiery słuchałem z wypiekami na twarzy.
Po latach poznałem też zespoły, któremu ten „gatunek” wiele zawdzięczał, a więc Melivins, Tad czy Pixies ( i oczywiście „ojca chrzestnego grunge” Neila Younga). Nie przypadkowo „gatunek” napisałem w cudzysłowie – w rzeczywistości to marketingowe określenie dotyczące sceny z Seattle, w które wpisywało się wiele zespołów, często muzycznie nie mających z sobą wiele wspólnego.
Po latach przecierałem oczy czytając magazyny takie jak „Heavy Metal Pages”, w których lżono na grunge, wskazując go jako źródło nieszczęść dla metalowej sceny. Kolega, który w latach 90. miał antenę satelitarną potwierdza, że rzeczywiście w tamtym czasie grunge wyparł z MTV jego ukochany metal i dlatego programowo nienawidził tych zespołów. Ja w tamtym czasie byłem praktycznie odcięty od medialnej rzeczywistości, muzykę czerpałem z kaset, a wiedzę o niej z polskich magazynów muzycznych. Grunge w ogóle nie przeszkadzał mi w poznawaniu kolejnych metalowych zespołów, tym bardziej że w Polsce równolegle do mody na grunge mieliśmy eksplozję popularności death metalu, czy za chwilę metalowych hybryd z harcorem czy hip-hopem.
Trendy na scenie pojawiały się i przemijały – w różnym czasie było mi bliżej do różnych podgatunków metalu, czy nazwijmy to muzyki „okołometalowej”. Bo jako nastolatek w pierwszej połowie lat 90. o muzyce grunge myślałem jak o kolejnym podgatunku metalu. Jedne zespoły utwierdzały mnie w tym bardziej (Alice in Chains), inne mniej (Pear Jam), ale mimo wszystko dla mnie to był metal – tak jakbym wszystko czego zaczynałem słuchać musiało się w metal przemieniać.
Zacząłem się dystansować od grunge po śmierci Kurta Cobaina. Oczywiście to dziś wydaje się głupie, tym bardziej w kontekście olbrzymiej popularności jaką Nirvana zdobyła już po wydaniu płyty „Nevermind”. Jednak po samobójstwie Cobaina stało się coś co mnie odepchnęło – na co drugim plecaku pojawiły się naszywki albo napisy w stylu: „I Hate Myself and I Want to Die”. Grunge, który wcześniej zdawał mi się czymś szczerym, naturalnym i bezpretensjonalnym stał się modą wykraczającą poza samą muzyką. Postawą reprezentowaną przez nastolatków poszukujących w sobie czegoś wyjątkowego. Nie miałem zamiaru się z tym utożsamiać i w efekcie żaden zespół z tego „gatunku” na moim licealnym plecaku nigdy się nie pojawił.
Muzyka jednak pozostała już na zawsze. Po dwudziestu latach wciąż wracam to tych wówczas modnych zespołów, a dziś postrzeganych przez nastolatków pewnie tak jak my postrzegaliśmy The Doors, Janis Joplin czy Jimiego Hendrixa.
Wydaje mi się, że z grunge'm w kontekście rockowym a nie metalowym jest taki problem, że ten styl miał bardzo destrukcyjny wpływ na scenę rockową. W skrócie wyglądało to trochę tak, że przyszli z hukiem kolesie, wykosili konkurencję a potem załatwili samych siebie albo popełniając samobójstwa albo wchodząc zbyt mocno w dragi albo odchodząc od gatunku w stronę nie wiadomo czego. W efekcie po eksplozji gatunku pozostały totalne zgliszcza na których już niewiele nowego powstało, bo generalnie po grunge'u nie kojarzę jakiegoś silnego nurtu w muzyce rockowej, który by kształtował scenę. Może zespołu elektroniczne typu Garbage. Radiohead czy Portishead (choć to nie wiem czy nazwać rockiem), może scena indie rockowa ale to też nie ten sam rozmach. Wcześniej do początku lat 90-ych proces rozwoju gatunku jednak postępował trochę inaczej, pojawiały się nowe nurty ale weterani normalnie działali, mieli swoich fanów i nikt ich nie deprecjonował. Tymczasem gdzieś w okolicach 1996 r. w rocku zaczyna wiać straszną pustką, starych nie ma a grunge'owców też nie ma, bo nie byli w stanie zająć miejsca starych, nie ma też za bardzo nowych. I to jest chyba główna przesłanka, dlaczego wielu tak się czepia grunge'u. Bo tak naprawdę zakończył on popularność rocka w mainstreamie. W metalu trochę podobnie początkowo (zresztą w tych samych latach) działał black metal, na szczęście tutaj ten destrukcyjny pierwiastek nie był na tyle silny by wykończyć inne gatunki a i sam black metal okazał się zaskakująco kreatywny w swoim rozwoju.Do tego poza Euro i Vickernesem ofiar nie było, za to sporo kontynuatorów myśli prekursorów.