Pamiętam dokładnie ten ranek. Obudziłem się 15 minut po rozpoczęciu sprzedaży biletów na koncert Black Sabbath w Łodzi i prawie płakałem włączając komputer i drżąc ze strachu, że tłuszcza mi już wszystko wykupiła. Na szczęście nie! Udało się kupić upragniony bilet!
Po tym koncercie spodziewałem się naprawdę wiele – czekałem na niego jak cukrzyk na zastrzyk z insuliny. Gdy wychodzili na scenę i z głośników popłynęły ciężkie jak ołów nuty a ja wciąż stałem w kolejce, żeby wejść do Golden Circle to miałem ochotę nie tylko zabić organizatorów, ale torturować ich w wymyślny sposób przez wiele godzin. Wreszcie udało się wedrzeć i wbić się w tłum pod sceną jak kleszcz w białe dupsko 16-letniej harcerki.
Celebracja chwili
Stałem z otwartą gębą jak zahipnotyzowany, szczypałem się próbując sprawdzić czy to aby nie sen. Bolało! To był prawda, kilkanaście metrów ode mnie na scenie stał Ozzy, Iommi i Butler. To co grali brzmiało jak młot Boga – ciężko, mięsiście, selektywnie. Statyczni, dumni, majestatyczni. Iommi lekko uśmiecha się pod wąsem, Ozzy chodzi po scenie krokiem niewidomego cierpiącego na stwardnienie rozsiane. Wygląda tak niedołężnie i niezgrabnie, a jednocześnie tak pięknie, tak stylowo i tak klasycznie. Pod ręką ma wiadro wody, kilka razy polewa nią publiczność. Flirtuje z publiczności, ale bez przesady. Wokalnie doskonale – po lekkim fałszu na początku rozpoczynającego koncert „War Pigs” śpiewał idealnie.
Drugi utwór „Into The Void” – czuję jak drżą mi łydki, ludzie skaczą, szaleją a ja stoję jak pomnik Lenina na Placu Czerwonym. Nie wpadam w kinderpogo, nie macham głową, nawet nie skaczę – stoję wpatrzony, skoncentrowany, nie chcąc uronić ani jednej sekundy, ani jednego grymasu twarzy muzyków.
„Age Of Reason” udowadnia, że trzynastka to mistrzowskie działo, w niczym nie ustępujące ich klasycznym albumom. Tego wieczoru potwierdziły to dodatkowo „End of the Beginning” i „God is dead?”
Początek „Black Sabbath” jest tak magiczny i cudowny, że nie potrafię się z niego cieszyć bo wiem, że za chwilę przeminie, za chwilę stanie się palącym wspomnieniem.
Harce na perkusji
Po „Rat Salad” schodzą ze sceny – zostaje tylko Tommy Clufetos – ta skaza na oryginalnym składzie Sabbsów, pryszcz na czole, wrzód na napletku… Nic bardziej błędnego. Powiedziałbym, że Clufetos jest dla tego zespołu zastrzykiem adrenaliny, dzięki niemu Black Sabbath jest jak dziarski staruszek z sercem nastolatka.
Tydzień wcześniej byłem na koncercie Perfect, który również został przerwany perkusyjnym solo. Ludzie przestępowali z nogi na nogę, ziewali, patrzyli na zegarek i zastanawiali się kiedy Grzesiek wróci na scenę i zaśpiewa „Nie płacz Ewka”. Solo Clufetosa zostało przyjęte entuzjastycznie, kto wie czy nawet nie lepiej niż niejeden z utworów, które popłynęły tego wieczoru. Tommy był jak Zwierzak z Muppets Show – walił z taką pasję, szybkością i precyzją, że okrzyki podziwu same wyrywały się z ust. Dodatkowo wrażenie potęgował obraz na telebimie, wyświetlający ujęcia z różnych kamer.
Sabbath Wielki Sabbath
Na sam koniec poleciał „Paranoid”.
– Ściana! Ściana! – drze się jakiś spocony dryblas. Ludzie po raz kolejny zaczynają się rozstępować, tworząc pusty okręg. Nie mam ochoty do nich dołączyć. Napieram w kierunku sceny by być bliżej Bogów, by poczuć na twarzy ciepło płomieni, a w nozdrzach zapach siarki wydobywający się z wnętrza rozstępującej się ziemi.
Halę opuszczałem, że świadomością, że przez długie lata nikt nie przyćmi wrażeń jaki dostarczył mi Black Sabbath. Myliłem się. Następnego dnia uczestniczyłem w jeszcze lepszym koncercie. Ale to już na oddzielną opowieść.