David Vincent to bez wątpienia jeden z najwybitniejszych death metalowych wokalistów wszech czasów. Chichotem losu i niesprawiedliwością dziejową jest fakt, że nie wziął udziału w nagrywaniu mojej ulubionej płyty MORBID ANGEL – „Formulas Fatal to the Flesh”. Po lekturze jego autobiografii „Uwolnić Furię”, której oficjalna premiera już 19 maja wróciłem zarówno do dyskografii Morbidów jak i debiutanckiej płyty VLTIMAS, zastanawiając się nad ewolucją jaką przeszedł Vincent. I bądźmy szczerzy – nad tym, dlaczego dziś nie przekonuje mnie aż tak bardzo jak przed laty
Pierwszą płytą MORBID ANGEL jaką w życiu usłyszałem była „Blessed Are the Sick”. Wówczas był to najnowszy album „morbidów”, a konfrontacja z tym zespołem po tym jak zderzyłem się już z Napalm Death, Death, Cannibal Corpse, Deicide czy Obituary była nieunikniona. I przyznam, że okazała się też dużo bardziej bolesna i wymagająca. Przy pierwszych odsłuchach tego krążka czułem się przytłoczony, a w gąszczu połamanych dźwięków najzwyczajniej w świecie się gubiłem.
Trudno mi dziś odtworzyć uczucia sprzed blisko 30 lat, ale pamiętam że męczyłem się przy tej płycie zanim byłem gotów ogłosić światu jej geniusz. Obituary sadziło proste celticowskie riffy, Deicide powalało rytmiką, debiut Cannibal Corpse w prostej linii wywodził się z thrash metalu, od którego nie był tak daleko debiutowi Death. Napalm Death wyrywał z butów riffami i punkowym chamstwem. Tymczasem Morbid Angel rzeźbił, zwalniał i przyśpieszał. Operował tempami w taki sposób, że jako młody i jeszcze niedoświadczony słuchacz po prostu wypadałem na zakrętach. A jak Trey Azagthoth wchodził z solówką to już byłem całkowicie bezbronny i naprawę nie wiedziałem, z której strony ten album ugryźć. Kto wie, może bym się poddał, może po kilku przesłuchaniach bym wymiękł i odwlekł miłość do Morbid Angel na długie lata (bo, że bym kiedyś w końcu pokochał to pewne), gdy nie jeden element. Głos Davida Vincenta!
Głos upadłego anioła
To właśnie on był moim przewodnikiem po muzycznym piekle, którego początkowo nie potrafiłem zrozumieć. Dysponował wokalną barwą, która chwytała za krtań i wyrywała serce. To było coś więcej niż obłąkańczy krzyk Schuldinera, bulgot Chrisa Barnesa czy zwierzęcy skowyt Johna Tardy’ego. To było nawet więcej niż wokal Bentona. Wokalista Deicide jawił mi się jak Szatan, uosobienie czystego zła. David Vincent był upadłym aniołem. Zepsutym, odrażającym i ohydnym, ale jednocześnie ludzkim. Glen urodził się zły, David stoczył się ku zepsuciu jak Lucyfer wygnany z raju, jak wąż sprowadzający czyste dusze na manowce zepsucia. W tym wokalu słyszałem zło, ale jednocześnie coś ludzkiego, umykającego bezpiecznej estetyce horroru. Od technicznej strony Vincent imponował różnorodnością swojej ekspresji – krzyczał z niesamowitą pasją i żarliwością, deklamował, szeptał i cedził te słowa, jakby każde z nich było zaklęciem mogącym zmienić oblicze świata. Śmiało mogę powiedzieć, że stałem się fanem Vincenta zanim zrozumiałem i pokochałem Morbid Angel.
Groza postępu
Po „Blessed Are The Sick” sięgnąłem po „Altars of Madness” i przyznam, że ta płyta weszła mi od razu – jak chłodny kefir po ciężkiej nocy o poranku. Zdawała mi się bardziej bezpośrednia i kompozycyjnie zwarta. Okazało się, że już na debiucie Vincent był rewelacyjnym wokalistą, co nie zmienia jednak faktu, że z każdą płytą się rozwijał, urozmaicając sposoby artykulacji, powoli wydobywając z nieokiełznanej brutalności więcej czytelności, majestatycznego dostojeństwa i charyzmy. W niemałą konsternację wpadłem gdy po raz pierwszy usłyszałem „God of Emptiness” z kolejnej płyty „Covenant”. Z jednej strony byłem tym utworem zachwycony – jego dostojeństwem, potęgą i wyniosłością. Wokal Vincenta sięgnął absolutu, ale jednocześnie stanął na granicy ekstremy z przystępnością.
– Zajebiste! – skwitował kolega, który po raz pierwszy mi ten kawałek puścił.
– Tak… – przyznałem bez wahania.
– Ale? – zapytał marszcząc czoło.
– Co „ale”?
– No masz minę, jakbyś chciał powiedzieć „ale”.
– Nie wiem czy to nie początek końca Morbid Angel… – podzieliłem się swoimi obawami. – Dobry ten utwór, ale on tam w pewnym momencie normalnie śpiewa. Czystem głosem – dodałem oskarżycielsko.
– No i co z tego? Przecież to jest zajebiste – kolega nie widział żadnego problemu.
– Ja myślę, że oni pójdą w taką stronę jak Paradise Lost, będzie na tej płycie więcej melodi i śpiewania, a na kolejnej odetną się od death metalu, zetną włosy i dorzucą cover Soundgarden – wieszczyłem straszną przepowiednię. Na szczęście zupełnie nietrafioną.
Siedmiomilowe buty
Dosłownie kilka dni później kumpel dał mi do przegrania, przegraną już kasetę z całą „Covenant” i już po pierwszym przesłuchaniu nabrałem przekonania, że Morbid Angel ani się nie kończą, ani nie zamierzają odchodzić od death metalu.
– To najlepsza płyta Morbid Angel – kolega nie miał wątpliwości, a ja mimo że jego zdania do końca nie podzielałem jednocześnie doskonale go rozumiałem i nie miałem ochoty na żadną polemikę.
„Covenant” okazała się płytą tak różnorodną i bogatą brzmieniowo, że przy pierwszej konfrontacji, na tle swoich poprzedniczek wydała mi się mniej spójna. Każdy z utworów przynosił coś nowego, bardziej odbierałem ją jako zbiór opowiadań niż klasyczną powieść. Nie zmienia to jednak faktu, że w czasach początku ogólniaka stałem się jej niewolnikiem i wyznawcą. David Vincent wokalnie nie poczynił kroku wzorem zwykłego śmiertelnika – był jak Michał, który pojechał pod Częstochowę i kupił buty siedmiomilowe. „Szedł pełen dumy, szedł pełen buty, W siedmiomilowe buty obuty”. Udowodnił niezwykłą wszechstronność i charyzmę, w każdy utwór włożył wokalną ekspresję, z której biła wściekłość, charyzma oraz wspomniane w wierszu Brzechwy „duma i buta”. Każdy z tych utworów jest jak bokserska runda, podczas której Vincent wychodzi na deski, stacza bitwę i rozszarpuje kolejnego przeciwnika.
Która maska jest prawdziwa?
Czasami zastanawiałem się jak to jest. Czy możesz być miłym sympatyczny facetem i dopiero po wyjściu na scenę przekształcać się w bestię? Kumulujesz w sobie wszystkie negatywne emocje – cały ból, wściekłość i nienawiść odgradzasz od świata fasadą życzliwego uśmiechu. Wychodzisz na scenę, ściągasz gumową maskę dobrotliwego wujaszka z sąsiedztwa, bierzesz w dłoń mikrofon i sączysz w niego jad, zło i zepsucie. A może jest odwrotnie? Może wychodząc na scenę swą naturalną życzliwość, miłość do świata i otaczających cię ludzi przysłaniasz maską uformowaną w diabelski uśmiech?
– „Aby odpowiednio wykonywać pracę wokalisty zespołu takiego jak Morbid Angel, musisz traktować każdy koncert jak bitwę” – zwierza się David Vincent w „Uwolnić Furię”. – „Ale nie do końca bierzesz udział w bitwie, kiedy zarabiasz dużo pieniędzy i podróżujesz naprawdę wygodnym autobusem w trakcie dobrze zorganizowanych tras. Do tego możesz cieszyć się innymi owocami ciężkiej pracy” – przyznaje wokalista.
Czy sukces wysysa złe emocje? Daje zadowolenie i satysfakcję, sprawiając, że zaczynamy inaczej patrzeć na świat? Ułamuje rogi, piłuje pazury, a zęby i instynkt mięsożernego drapieżnika zmienia w tęsknotę za fotosyntezą?
– „W tym momencie nie chciałem się poddawać, przegrywać w tej walce, szukałem więc powodów do niepokoju, bo negatywna energia mnie napędzała, a przynajmniej pozwalałem jej mnie napędzać” – wspomina Vincent czasy „Covenant”. – „Niestety, posunąłem się za daleko. Celowo skupiałem się na rzeczach, które mnie irytowały, by poczuć ten niepokój, który zmuszał mnie do wyjścia na scenę i atakowania z pełną mocą. Doszło do tego, że zacząłem irytować ludzi.”
Łabędzi śpiew dominacji
W 1995 roku wyszła płyta „Domination”. Byłem najepszym kolegą na świecie, bo zakupioną kasetę dałem kumplowi w prezencie urodzinowym, a kilka dni później pojechałem na obóz przetrwania.
– Kiedy pojedziemy do miasta? – to było pierwsze pytanie jakie zadałem gdy rozłożyłem swoje rzeczy w namiocie. Drugim było. „Czy jest tam jakiś sklep muzyczny?”. Dwa dni później wydałem wszystkie pieniądze na kasety, wśród których oczywiście na koronnym miejscu pojawiła się „Domination”. Żadna z wcześniejszych płyt Morbid Angel nie weszła mi aż tak gładko. Jej selektywność i przystępność okazały się tak duże, że nawet dziś gdyby ktoś nie znający Morbid Angel zapytał mnie, od której płyty zacząć, wskazałbym mu „Domination”.
Wokal Vincenta uległ kolejnej metamorfozie – był wyraźny, dobitny, monumentalny, epatował pewnością siebie, butą, zuchwałością i wyniosłością. Tu nie było miejsca na żadną pozę ani próby scenicznego aktorstwa. David Vincent był absolutnie wspaniały i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pewność siebie zmienił w pychę, a jak wiemy pycha poprzedza upadek.
– „Moja tolerancja wynosiła zero – niezależnie od tego, czego sprawa mogła dotyczyć – wspomina w „Uwolnić Furię”. – „Chodziło mi o zachowanie energii, którą wyzwalaliśmy naszą muzyką, kiedy zabrakło już chrześcijańskich grup, które mógłbym wyśmiewać i nie było prawdziwego wroga, któremu mógłbym stawić czoło. Zasadniczo zachowywałem się jak kutas” – przyznaje po latach. – (…) zakładaliśmy, że działalność Morbid Angel powinna być ciągłą walką. Wszystko postrzegaliśmy jako działania wojenne, a do bitwy nie idzie się, pijąc herbatkę z porcelanowej zastawy. Jesteś nabuzowany, co, jak się okazało, nie było dla mnie za dobre”.
Krzyk z otchłani
Jak się okazało dobre nie było i w konsekwencji zachowanie Davida doprowadziło do tego, że odszedł z Morbid Angel. Musiał stoczyć walkę z największym przeciwnikiem – samym sobą. Jak potoczyły się jego dalsze losy, czym się zajmował i do jakich wniosków doszedł, przeczytacie w „Uwolnić Furię”. Ja tu chcę skupić się na emocjonalnej destrukcji i duchowym samookaleczeniu, które sprawia, że ludzie tworzą rzeczy wielkie i jednocześnie ekstremalne. W tym co robią są przekonujący i roztaczają otchłań, w którą odbiorca nie musi skoczyć, by móc doświadczyć jej niszczącej siły.
– „Chciałem być prawdziwy w tym, co robię i pielęgnować w sobie poczucie, że jestem na wojnie, dlatego chciałem odczuwać niepokój. Wściekłość pozwalała mi grać świetne koncerty, bo za takie je uważałem, a nie jestem przesadnie dobry w udawaniu emocji. Jeśli coś nie wydaje się prawdziwe, to według mnie nie działa. Muszę być autentyczny.” – napisał David w „Uwolnić Furię” i muszę przyznać, że jego podejście w pełni mnie przekonuje. Naprawdę mało kto potrafi patrzeć w otchłań, a jednocześnie nie pozwolić by otchłań zaczęła patrzeć w niego. Mało kto potrafi na polu artystycznym walczyć z potworami, a jednocześnie nie dopuścić do tego, by nie stać się jednym z nich.
– „Celowo wywoływałem w sobie wściekłość, co oczywiście sprawiało, że byłem trudny do zniesienia – wspomina Vincent. – „Z braku lepszego słowa zachowywałam się jak rozkapryszona gwiazda. Miałem złe nastawienie, a moje otoczenie dodatkowo mnie nakręcało. Moja agresja nie była fizyczna, objawiała się w słowach. Gdy udzielałem komuś wywiadu i dziennikarz mi się nie spodobał lub zadał pytanie, które uznałem za głupie, szukałem zaczepki i rozmowa szybko dobiegła końca. Dotarłem do punktu, w którym byłem nieszczęśliwy, ponieważ kiedy patrzyłem w lustro, nie podobało mi się to, co widzę. Inni otrzymywali rykoszetem z powodu tego, jak sam się czułem.”
Balansować na krawędzi
Po latach David Vincent wrócił do Morbid Angel. Dojrzalszy, bardziej świadomy, wewnętrznie spójny, pogodzony ze światem i samym sobą. Wciąż jest znakomitym wokalistą, wciąż potrafi oddać na żywo pierwotną ekspresję i chwycić za serce. Miałem okazję widzieć go kilkakrotnie po tym jak wrócił, byłem też na koncercie I AM MORBID, po tym gdy MORBID ANGEL ponownie opuścił. Oczywiście jako wierny fan kupiłem także debiutancką płytę VLTIMAS, nagraną ze znanym z MAYHEM Runem Eriksenem aka Blasphemer. „Something Wicked Marches In” uznaję za bardzo dobrą płytę, ciekawą aranżacyjnie, brawurowo odegraną, dobrze brzmiącą, niejako łączącą ducha MORBID ANGEL i MAYHEM. David Vincent w dobrej wokalnej formie, niezwykle oryginalny, rozpoznawalny od pierwszej sylaby. VLTIMAS to zespół doświadczonych muzyków – świadomych własnej wartości i własnego stylu. Wywodzących się z różnych światów, ale połączonych tym, że muzyka ekstremalna stała się dla nich nie tylko formą artystycznej kreacji, ale otchłanią pożerającą duszę i pchającą ku autodestrukcji.
Dlatego happy endu nie będzie, bo osobiście uważam, że coś zgasło odbierając muzyce pierwiastek zła, ale być może ratując jej twórcom życie. Vincent wokalnie ani na „Illud Divinum Insanus” ani w VLTIMAS nie przekonuje mnie tak jak wcześniej. Mimo, że przecież pozornie wszystko się zgadza. To ten sam bardzo dobry, niezwykle charakterystyczny wokalista. Nie da się pogodzić ognia z wodą, rozsądku z szaleństwem, nienawiści z życzliwością, siły ze słabością, a dobra ze złem. No chyba, że jesteś Nergalem, albo dobrym aktorem, który gra tylko Ryśka z Klanu, a przecież tak naprawdę poza serialem jest kimś zupełnie innym. Tylko, że ta najbardziej przekonująca muzyka często jest ładunkiem najczystszych i najbardziej szczerych emocji, podanych w mniej lub bardziej zawoalowanej formie. Gdy ich brakuje wciąż może pozostać muzyczny kunszt, świetna produkcja i dobre pomysły na utwory. Muzyczny produkt, o wysokiej jakości, który zadowala wielu odbiorców.
– Nosiłem w sobie mnóstwo nienawiści i nie interesowało mnie nic innego aniżeli podsycanie tego uczucia i uchwycenie odpowiedniego stanu umysłu – mówił o przyczynach opuszczenia MAYHEM Blasphemer w wywiadzie przeprowadzonym przez Vulture’ a i opublikowanym przed laty na stronie Masterful Magazine. – Ale nieważne jak nienawistną osobą jesteś, faktem jest, że nie będzie to trwać wiecznie. Nie możesz egzystować jako istota ludzka chodząc wokół i nienawidzić wszystkiego. Uczysz się przez doświadczenia i z czasem wyrabiasz sobie szerszą, większą perspektywę odnośnie tego, jak twoje życie wygląda i może wyglądać, jak wszystko jest ze sobą połączone i zależne od siebie.
Tytuł tekstu oczywiście zaczerpnąłem od Friedricha Nietzschego.
Wszystkie wypowiedzi Davida Vincenta, pochodzą z książki „Uwolnić Furię”, której preoreder już ruszył i można ją zakupić tutaj.
Wypowiedź Blasphemera zaczerpnąłem ze znakomitego wywiadu, który przed 7 laty został opublikowany na Masterful Magazine. Całość możecie przeczytać tutaj.
A tutaj możecie mnie wesprzeć na pośrednictwem serwisu Patronite.