„Schizophrenia” podbiła moje młodociane serce i przez kolejne ćwierć wieku stała się wierną towarzyszką życia. Na „Beneath the Remains” poszli o krok dalej, a na „Arise” osiągnęli apogeum thrash metalowego grania. Jednak to „Schizophrenia” pozostanie dla mnie płytą szczególną – dziką, drapieżną, nieskalaną światowym trendami i amerykańskim brzmieniem. Kocham ten album za tę specyficzną egzotykę i wyjątkowość, za coś co – jak się później okazało, było immanentną cechę brazylijskiej sceny metalowej drugiej połowy lat osiemdziesiątych.
Jakoś mi tego dnia nie poszedł mecz. Piłka uciekała, ciężko było trafić do bramki, a próby dryblingów kończyły się stratą. Na domiar złego zjadłem za dużo jabłek, które popite kranówą wzburzyły mi się w żołądku i mecz skończyłem w pozycji narciarza w tej części boiska, na której nie wykosiliśmy wysokiej trawy.
– Sepukultura – poprawiłem zdegustowany. – Cholerni amatorzy, za grosz nie znają się na muzyce – pomyślałem i prowadząc rower zacząłem przeciskać się w kierunku dalszych straganów z płytami. Tfu! Kasetami! Jedyne płyty z jakimi wtedy miałem do czynienia, to płyty chodnikowe i to też rzadko, bo chodników w moich okolicach było niewiele. Stragany to też za dużo powiedziane. Kasety zwykle sprzedawano z kartonów zostawionych na składanych stolikach, albo łóżkach polowych. Na naszym bazarku było wszystko – od warzyw i ubrań, aż po środki czystości i części samochodowe. Skwar, kurz, smród, gwar i język polski raz po raz mieszający się z językiem rosyjskim. Na dodatek jakieś disco polo, które z każdym krokiem stawało się coraz głośniejsze, ale mimo że raniło uszy to zwiastowało, że zbliżam się do kolejnego stoiska.
Dyskomuł pokiwał głową.
– Nie ma mowy – odparł gość z krzywymi zębami.
Nerwowymi ruchami podciągnął jeszcze bardziej rękawy swojego białego golfa.
– Kupuj, albo spierdalaj! – zakomunikował, a swą propozycję poparł wyrazem twarzy będącym połączeniem uśmiechu z grymasem bólu. – Za chuja nie chcę tego usłyszeć ponownie! To najgorszy syf jaki w życiu słyszałem!
I usłyszałem dźwięk – chyba skrzypiec, jak mi się zdawało. Tak przerażający, że mimo upału poczułem na plecach zimny dreszcz. A później ten krzyk – najpierw gdzieś w oddali, zbliżający się z każdą setną sekundy, pełen ekspresji, gniewu i zwierzęcej siły. Krzyk, który sprawił, że włosy stanęły mi dęba, jakbym wsadził spocone paluchy do gniazdka elektrycznego. Byłem pewien, że ten gość krzyknął coś po brazylijsku.
I ta gitara! Ten absolutnie powalający riff, który zatrzymał mi pracę serca i sprawił, że krew przestała krążyć w żyłach. Uderzenia perkusji bez żadnej litości, bez żadnego kompromisu. Zwolnienie i jazda! Wokal apokaliptyczny, agresywny, ale pełen emocji, przejmujący i chwytający za gardło.
Cudowne przejścia, cudowne riffy, obłędna partia solowa i ten fenomenalny pogłos – choćby gdy Max krzyczy: „Distorted and wounded!” – oczywiście nie wiedziałem wtedy kto i co krzyczy, ale byłem pozamiatany. Nie słyszałem jeszcze kunsztu aranżacyjnego i wszystkich smaczków, które wychwytywałem podczas kolejnych dziesiątek i setek przesłuchań, ale potencjał tego krążka krzyczał i szarpał mnie tak mocno, że nie miałem wątpliwości, że Sepukultura tfu! Sepultura jest zespołem wielkim.
Gdy po „From the Past Comes the Storms” zabrzmiała cisza, to słyszałem tylko bicie swojego serca, które przypominało odgłos serca królika uciekającego przed wilkiem. A gdy zaczął się „To the Wall” to prawie popłakałem się ze szczęścia i miałem ochotę wsiąść na rower, wrócić na bazarek i uściskać sprzedawcę w białym golfie. Ten utwór był obezwładniający! Niewiarygodny pod każdym względem – riffów, solówek, wokali (ten szept) – wszystko było nieludzko brutalne, ale jednocześnie tak wyważone i kunsztownie poukładane, że szukając analogii rzeczywiście można było pomyśleć o Slayer. Choć Sepultura była inna – cięższa, potężniejsza – emanowała nie tylko agresją, ale jakimś takim południowoamerykańskim temperamentem, szamańskim transem i energią dzikich ludzi, którzy niby grają na instrumentach i latają samolotami, ale jakby trzeba było zamieszkać w dżungli i upolować tygrysa to bez trudu by sobie z tym poradzili.
„Schizophrenia” podbiła moje młodociane serce i przez kolejne ćwierć wieku stała się wierną towarzyszką życia. Na „Beneath the Remains” poszli o krok dalej, a na „Arise” osiągnęli chyba apogeum thrash metalowego grania. Jednak to „Schizophrenia” pozostanie dla mnie płytą szczególną – dziką, drapieżną, nieskalaną światowym trendami i amerykańskim brzmieniem. Kocham ten album za specyficzną egzotykę i wyjątkowość, za coś co – jak się później okazało, było immanentną cechę brazylijskiej sceny metalowej drugiej połowy lat osiemdziesiątych.
Wtedy naprawdę wyobrażałem sobie, że ten zespół tworzy kilku bosonogich obdartych dzikusów, którzy jakimś cudem zaczęli grać na instrumentach i przenosić cały swój gniew i z frustrację na muzykę. Wyobrażałem sobie, że bieda i ciężkie warunki życia tworzą równie sprzyjające środowisko do powstawania dobrej muzyki metalowej, jak do rozpowszechniania się chorób zakaźnych i robactwa. Przypominał mi się jakiś film dokumentalny o Pele i niemal widziałem tych biednych chłopaków jak robią sobie gitary z drzewa palmowego i struny z trzciny cukrowej.
Nie miałem pojęcia, że bracia Cavalera pochodzą z bogatej rodziny, która żyje w nieporównywalnie lepszych warunkach niż ja i moi rówieśnicy a Polsce Ludowej. Nie miałem pojęcia, że mój dostęp do muzyki jest śmieszny w porównaniu z możliwościami tych Brazylijczyków. Nie wiedziałem, że synowie dyplomaty i ambasadora z szerokimi kontaktami na całym świecie nie muszę wcale przechodzić drogi od pucybuta do milionera i w połączeniu z pracowitością, talentem i pomysłem na rozwój swojej muzyki (inna kwestia, że w pewnym momencie nie było mi z nim po drodze), wkrótce podbiją cały świat i staną się jedną z najważniejszych kapel metalowych na świecie, przyczyniając się do powstania nowego podgatunku, którego nigdy nie będę w stanie zaakceptować i pokochać. Ale to już na inną opowieść.
Miałem tą kasetę, ten różowy kolor zwiastował coś mocnego. Później kupiłem CD z Troops Of Doom z płyty Morbid Visions jako bonus. Maria, przez Ciebie staję się sentymentalny. Chyba posłucham dzisiaj Schizophrenii…
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Ja właśnie przez niego słucham, hehe
Bardzo fajnie..ale..lekkosci pióra nie mozna Ci odmówić:) jeśli kolega(obeznany w temacie zna Slayer,to jest w stanie przeczytać Sepultura).chyba że wybitny ułom.Możliwe że po papierówkach:)
A ja ekstremalnego metalu zacząłem słuchać od arise na headbangers Ball. Miałem opad szczeny. Znałem metallice, faith no more megadeth Guns N roses ale to było coś niesamowitego coś lepszego.
Svartalvheim.