„- Ojej Maria skrytykował zespół płytę lub utwór! Po co tyle jadu? Nie lepiej nie pisać w ogóle, jak coś się nie podoba?” Ja nie wiem co się z tym światem stało w ostatnich latach – bo z jednej strony hejt w sieci, bezpardonowe wjazdy chamstwa i intelektualna kloaka, a z drugiej (co widzę także w środowisku metalowym) staranne ważenie słów i wypowiedzi jak z podręcznika młodego pijarowca.
W ostatnich latach z jedyną krytyką, z jaką się spotkałem na metalowej scenie, to była krytyka luczykowego Kata (o samym Luczyku już nie wspomnę). Jak czytam nawet negatywne opinie, czy nieprzychylne recenzje, to są ona tak wyważone, delikatne i słodkie – że w zasadzie choć płyta do słuchania się nie nadaje to jednak warto jej posłuchać, bo tam potencjał jest, tylko na razie zawoalowany, cicho pulsujący, ale lada dzień zapewne rozkwitnie jak kwiat paproci w świętojańską noc.
I nie dziwię się magazynom muzycznym – bo jak kiedyś przyznał Łukasz Dunaj z Noise Magazine: „ Recenzje płytowe z ocenami 2/10 traktowane są przez wydawców jako otwarte wypowiedzenie wojny, więc ich właściwie nie ma”. A wiadomo, że interes się kręci dzięki reklamom, więc przy rynku tak małym nikt nie chce sam sobie strzelać w kolano.
Tu dygresja – w mojej ocenie, dziś najbardziej cierpkie, trzeźwe i krytyczne opinie pojawiają się na łamach Metal Hammera, wychodząc spod palców Macieja Krzywińskiego. Nie to, żebym się z nim zgadzał, bo najczęściej tak nie jest – ale mam wrażenie, że to jeden z nielicznych muzycznych publicystów, który nie pisze tak, jakby mu ktoś lufę pistoletu trzymał przy skroni. Kto by pomyślał, że ta „tuba propagandowa Metal Mindu”, „organ prasowy wytwórni” stanie się kiedyś ostatnim echem niezależnej muzycznej publicystyki.
Oczywiście nie mówię o podziemnych zinach – bo w nich wciąż jest życie, pasja i emocje (choć mam wrażenie, że też nieco stonowane względem tego, co działo się przed laty).
Sam również unikam krytyki, bo wychodzę z założenia że lepiej czas spożytkować na pozytywne rzeczy i poświęcić kilkanaście minut na napisanie o dobrej płycie niż zmarnować kwadrans na wylewanie pomyj na coś, co do gustu mi nie przypadło. Jestem jednak tylko człowiekiem i czasem mi się uleje i mam ochotę przeciwstawić się powszechnym i niczym nieuzasadnionym zachwytom nad rzeczami przeciętnymi lub po prostu złymi. Dużo częściej jednak ulewa mi się gdy zawodzi zespół, który ceniłem i nigdyś był dla mnie bardzo ważny. Oczywiście mógłbym się powstrzymać, pójść pobiegać, albo zetrzeć kurz ze swoich płyt.
Tylko czy naprawdę o to chodzi? Aby żyć w rzeczywistości, w której wszyscy wszystkim kadzą i poklepują się po plecach? Z fałszywym uśmiechem i wypowiadanym „spoko”, by nie urazić kogoś kto ma inne zdanie? Bo serio dziś wszyscy na wszystkich się łatwo obrażają i nie raz spotkałem się z tym, że wypowiedź „ta płyta jest boleśnie słaba” została utożsamiona jako „jesteś idiotą skoro ci się podoba”.
Trochę to rozumiem, bo jak kończyłem podstawówkę to atak na moją ukochaną muzykę odbierałem personalnie, a będąc jeszcze w liceum programowo trzymałem się z daleka od ludzi, których upodobania muzyczne wzbudzały mój niesmak. Z czasem jednak zrozumiałem, że muzyka nie definiuje rzeczywistości, ale jest jej cząstką. Z czasem przekonałem się do dźwięków, którymi gardziłem, nie rozumiejąc ich, nie mając narzędzi do interpretacji, nie dostrzegając zawartych w nich emocji lub po prostu nie łapiąc określonej konwencji i przyjmując złą perspektywę.
– Lubisz koty?
– Nie, bo śmierdzą, mają jedno zaciśnięte oko i gapią się na mnie beznamiętnie – odpowiadałem. A dopiero po latach dostrzegałem, że to miłe zwierzaki tylko wcześniej zaglądałem im pod ogon zamiast patrzeć w oczy.
Szanuję wolność twórców i ich wybór dalszego rozwoju. Nie oznacza to jednak, że z tym wyborem zawsze będzie mi po drodze. Nie oznacza też, że dostrzegając koniunkturalizm i pójście na łatwiznę będę kurtuazyjnie milczeć, by przypadkiem kogoś nie urazić. W swojej publicystyce chciałbym przede wszystkim pozostać sobą – a nie jakąś najlepszą wersją samego siebie. Czasami mogę się mylić, a z perspektywy czasu dostrzec własne błędy i nieadekwatność głoszonych sądów. Ani tego nie wykluczam, ani się tego nie wstydzę!
Gdy napisałem swój drugi kryminał „Zemsta ma smak CZERWIENI” byłem nim zachwycony, uważając, że stworzyłem dużo ciekawszą książkę niż wcześniejsza „Kocia morda”.
– No nie, takiego Bonda pan napisał – ku mojemu zdziwieniu skrytykowała moja pierwsza czytelniczka. – „Kocia morda” miała klimat, głębię, tajemnicą, a tu to takie „zabili go i uciekł”. Tania sensacja, która umyka z pamięci chwilę po przeczytaniu.
Wybałuszyłem na nią oczy i niespokojnie poruszyłem się na krześle. Zabolało, ale choć do dziś się w tej kwestii z nią nie zgadzam, nigdy nie poczułem urazy ani niechęci. Wręcz przeciwnie. Cieszyłem się, że podzieliła się ze mną swoimi odczuciami i odkryłem, że to co ja mogę traktować jako zalety, w oczach innej osoby może uchodzić za wady. Do dziś ją szanuję za odwagę i szczerość.
Lubię zderzać swoje opinie z opiniami innych, nawet jeśli one uwierają i nie zawsze są wygodne. Mdli mnie od wymuszonych uśmiechów, rzygam poprawnością i kurtuazją. Najbardziej gorzka prawda jest warta więcej niż najsłodsze kłamstwo.