AUTOPSY: Głos wołającego na puszczy słyszany dzięki płycie

1

Miała być w tym roku nowa płyta AUTOPSY, ale ze względu na epidemię dostaliśmy płytę koncertową zarejestrowaną w Chicago. Był to ostatni tegoroczny koncert przed lockdownem, resztą trasy trzeba było odwołać…

Na 30 października planowaliśmy wydanie nowego studyjnego albumu, który mieliśmy nagrywać w czerwcu – zdradził Chris Reifert w rozmowie z magazynem Musick Magazine. – Musieliśmy jednak odwołać sesję w studiu ze względu na pandemię i ostatecznie ten koncertowy krążek wskoczył w termin wydania studyjnego wydawnictwa.

W oczekiwaniu na koncert

Nie powiem by mnie ta wiadomość szczególnie zelektryzowała – nie jestem specjalnym entuzjastą albumów koncertowych nagrywanych w ostatnich latach. Zwykle są w studiu tak podrasowane, że cała spontaniczność towarzysząca występowi na żywo zupełnie zanika i słuchanie koncertówki w większym stopniu przypomina obcowanie z albumem „the best off”, na którym ciszę między poszczególnymi utworami wypełniono oklaskami, niż zapisem rzeczywistego występu.

Autopsy jednak kusiło, bo to zdecydowanie najlepszy zespół death metalowy spośród tych, których nie widziałem dotąd na żywo. A opnie słyszałem różne – także takie, że na koncertach nie są aż tak dobrzy, jakby można było tego oczekiwać po zespole dysponującym tak imponującym arsenałem muzycznym. Bo nie oszukujmy się – Autopsy to zdecydowane czołówka, jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów na scenie. Mam wrażenie, że przez wielu trochę niedoceniany. W latach 90. w kontekście death metalu najpierw wymieniało się Morbid Angel, Deicide, Cannibal Corpse, Obituary… a dopiero później Autopsy. To błąd. Autopsy nigdy nawet o włos nie odstawał od wyżej wymienionych i wydaje mi się, że dopiero po swojej reaktywacji i niezwykle udanej „Macabre Eternal” (zresztą, która płyta Autopsy była nieudana?) doczekali się zasłużonego splendoru i chwały.

Niestety nie doczekałem się jak dotąd ich koncertu w Polsce. Czy „Live In Chicago” może być namiastką tego co mnie ominęło i być może już nigdy nie spotka? Nie. Nie ma mowy. Zupełnie w to nie wierzyłem i w natłoku premierowych wydawnictw zakup „Live in Chicago” postanowiłem odłożyć na bliżej nieokreślone „jutro”.

Pies Pawłowa

Gdy jednak zobaczyłem okładkę tej płyty na fizycznym nośniku poczułem ukłucie w sercu spowodowane nieoczekiwaną myślą, że zakup tego wydawnictwa jest moim moralnym obowiązkiem – jako wiernego fana zespołu dotkniętego epidemią. No dobra, pewnie mnie ta epidemia dotkną bardziej niż ich. Po prostu na logo Autopsy zareagowałem jak pies Pawłowa, który ślinił się na dźwięk dzwonka zwiastującym jedzenie.

Solidna jazda na sentymentach

Album wydany w klasycznym plastikowym pudełku, dokładnie tak jak lubię – estetycznie, z masą malutkich zdjęć w książeczce. Zawiera ponad godzinę muzyki z jednym premierowym utworem „Maggots In the Mirror” i klasycznym coverem Dr. Mastermind „Fuck You” na zakończenie. Połowa utworów na „Live In Chicago” pochodzi z płyty „Severed Survival”, trzy z „Mental Funeral” i zaledwie po jednym z „Acts of the Unspeakable”, „Shifun”, „The Headless Ritual” i „Tourniquets…”.

Autopsy mimo doskonałej formy i ostatnich albumów, które moim zdaniem wcale nie ustępują tym z lat 90., jak większość starych death metalowych załóg jadą głównie na sile sentymentu. Trudno oczywiście z taką dyskografią pogodzić oczekiwania wszystkich, ale osobiście bardzo chętnie usłyszałbym też coś z „Macabre Eternal”, którą uważam za jedną z lepszych death metalowych albumów XXI wieku. Nawet kosztem któregoś z klasyków z „Severed Survival”.

Słucham sobie „Live in Chicago” od wczoraj raz za razem i jestem oczywiście z tej płyty niezmiernie zadowolony – potwierdza ona potęgę zespołu i gdy tak prawie przekrojowo przemierza ich dyskografię łatwo dojść do wniosku, że to właśnie Autopsy na poszczególnych płytach prezentują najbardziej wyrównany poziom (no może obok Cannibal Corpse). Brzmieniowo nie ma się do czego przyczepić – oczywiście jest niezwykle selektywnie i czytelnie, ale nie ma mowy o nadmiernym złagodzeniu czy wypolerowaniu.

W domu pogodnej starości

Na „Live in Chicago” jest jednak jeden słaby punkt. Jest nim publiczność. Reifert we wspomnianym wywiadzie opublikowanym w ostatnim numerze Musick Magazine mówi o klubie, w którym zagrali: „Panuje tam świetna atmosfera i publika zawsze dobrze się bawi”. Niestety na „Live In Chicago” tego nie słychać. Album zaczyna się właściwie tak jakby publiki w ogóle nie było, jakby epidemia wybuchła dzień przed tym koncertem a naprzeciwko zespołu stał tylko pan za konsolą w białej maseczce i dziewczyna za barem, nie mając komu nalewać piwa.

Z czasem Reifert zaczyna do publiki mówić i pokrzykiwać, z czasem słychać, że ona jest – choć bardziej między utworami, a nigdy w trakcie. Nie wiem czy to kwestia temperamentu tej opasłej, sytej i rozpieszczonej chicagowskiej publiczności, czy sposobu realizacji tego koncertu… Kończy się „Ridden with diseace” ludzie krzyczą niby entuzjastycznie, ale ten krzyk jest jak erekcja osiemdziesięciolatka, który połknął ćwierć tabletki viagry – krótkotrwały i niezbyt imponujący.

Kolejny utwór „In The Grip Of Winter” wyłania się właściwie z ciszy, a gdy pod koniec trzeciej minuty uspokaja się i wycisza mam wrażenie jakby fani wyszli przed klub na szluga i słychać ich było tylko przez uchylone okno. Reifert próbuje zagadywać, mobilizować ludzi zebranych pod sceną, ale oni jakby wcale nie chcieli dać się porwać. Wyobrażam sobie jak stoją z plastikowymi kubkami wypełnionymi piwem, skubią swoje wypielęgnowane brody, często tyłem do zespołu, pochłonięci konwersacją ze znajomi, albo zagadywaniem nowo poznanej dziewczyny, która przyszła na koncert dlatego, że kolega chłopka jej koleżanki dostał bilety od starszego brata sąsiadki z naprzeciwka.

A to przecież Autopsy! Ta publika przy utworach serwowanych ze sceny powinna wrzeć jak rozgrzany olej, do którego ktoś właśnie wrzucił garść zmrożonych frytek. To nie akustyczny koncert Leonarda Cohena na trzy dni przed śmiercią! To death metal! Muzyka brutalna, dzika i szalona, pełna wyuzdanych riffów i patologicznych melodii. Na koncertach takich jak ten, szturmuje się scenę i przewraca innych na podłogę. Po takich koncertach jak ten połowa ochrony w klubie jedzie do sanatorium, a druga połowa dostaję rentę.

W odpowiedzi na muzykę Autopsy ten klub powinien eksplodować energią, a nie pohukiwać jak pensjonariusze hospicjum podczas jasełek. Mam nieodparte wrażenie, że jakby zespół zagrał tylko dla mnie to dodałbym mu więcej energii niż chicagowska publiczność.
Nowy utwór oczywiście znakomity – szybki, szalony, zagrany z punkową werwą i zadziornością. Myślę, że z powodzeniem mógłby się pojawić na którejś z ostatnich płyt Abscess, które egzystowało podczas nieobecności Autopsy.

Oczywiście i na ten premierowy utwór publika zareagowała po swojemu.
– Dziś do śniadania będzie kakao, a później weźmiecie lekarstwa i pójdziemy na spacer.
– Łu! Super! Jea! – świetlica wypełniła się entuzjastycznymi pokrzykiwaniami pensjonariuszy z których jednemu wypadła szczęka, drugi się obsikał, a trzeci obudził z porannej drzemki.

1 KOMENTARZ

  1. Ten potworek z okładki to mi postać Jakuba Wędrowycza mocno przypomina. Może zawitał do Stanów w czasie swojego długiego żywota. Fajnie że w Twoim tekście jest przedstawiona prawdziwa historia gatunku wskazująca, że Autopsy w latach 90-ych nie był przez fanów death metalu doceniany aż tak mocno jak inne klasyki gatunku. Bo w okresie największego hype’u na Autopsy gdzieś na przełomie lat zerowych i nastych obecnego stulecia można było przeczytać na wiodących portalach metalowych, że zespól zawsze był ceniony a już na pewno przez udzielających się tam, którzy zawsze doceniali jego geniusz. Zapewne pomiędzy przygotowywaniem partii klawiszy na Grom Behemotha i debiutu December’s Fire. O ile poglądy są różne i mogą się zmieniać, to pisania na nowo historii nie lubię i kojarzy mi się to z bardzo nieprzyjemnymi osobnikami w historii świata.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj