BIOHAZARD: Hardcorowo metalowe tornado

    0

    „Urban Discipline” to płyta, która w chwili premiery była jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Błogosławieństwem ze względu na świeżą, nowatorską (na pewno dla mnie) i kopiącą dupsko muzykę. Przekleństwem – bo zwiastowała koniec epoki metalu – przynajmniej na moim podwórku, wśród kolegów i znajomych

    Większość kumpli porzuciło Morbid Angel, Unleashed i Cannibal Corpse na rzecz Biohazard, a później wynalazków typu Dog Eat Dog, zmieniając bojówki na lenary, glany na trampki i deskorolki, a długie włosy na czapeczki noszone daszkiem do tyłu (nie szkodzi, zaraz będę wracał).
    No ale trudno winić o to Biohazard, bo przecież „Urban Discipline” to płyta, na której metalu nie brakuje, nawet jeśli zanurzonego w hardcorowym sosie. A kto mięso w sosie nazwie daniem wegetariańskim? Pewnie twórcy metal-archives, którzy pozbawili ten zespół miejsca w serwisie, dając je wielu zespołom, które z pewnością z metalem mają mniej wspólnego niż Biohazard (choćby Ulver ze swoimi ostatnimi płytami).

    Gniew, energia i polot

    „Ubran Discipline” to największe działo Amerykanów, którego nigdy nie przebili, a na najlepszych płytach w swojej dyskografii jedynie się do niego zbliżali. Dużo energetycznych, wyrazistych, skocznych riffów, harcorowy pęd i gniew, który bił z każdej minuty tego krążka stanowiły zupełnie nową jakość i tchnęły świeżością na scenie metalowej – nawet jeśli stylistycznie w ten metal „Urban Discipline” nie do końca się wpasowywała. Płyta bez słabych momentów – począwszy od porywającego „Chamber Spins Three”, poprzez klasyczny dziś „Punishment” z introdukcją zaczerpniętą z filmu „Punisher” z Dolphem Lungrenem w roli głównej. Świetne jest miarowo rozpędzające się „Shades Of Grey” z pulsującą sekcją rytmiczną i gniewnie skandowanymi wokalami. Utwór tytułowy z pulsującym basem, odgłosami policyjnych syren i mocnym, niemal thrashowym riffem przechodzącym w mocne metalowe granie. Wyróżniał się „Loss” ze spokojną akustyczną gitarą na wstępie i czystym, głębokim wokalem z delikatnym pogłosem – a później zagrywka na basie i miażdżące tętno perkusji, napędzanej znów niemal thrash metalowym riffem. I znów te wokale – pełne ekspresji i gniewu, bardziej przypominające rapowanie niż klasyczny śpiew czy krzyk.

    „Ubran Discipline” tak znacznie się różniła od wszystkiego czego wówczas słuchałem, że po latach sam się dziwię dlaczego aż tak bardzo sobie tę płytę upodobałem. Ot, odpowiednia muzyka, w odpowiednim czasie i w odpowiednich okolicznościach.

    Pierwszy koncert w Polsce

    Pamiętam ich pierwszy koncert w Polsce – w 1994 roku w Stodole. Zrobiliśmy sobie z kumplami koszulki na ten gig – zwykłe chińskie t-shirty wiązało się w supły i wkładało na chwilę do bielinki. Później wyjmowaliśmy je, rozwiązywaliśmy i powstawały na niech efektowne wzory. Jak już wyschły czarnym markerem na froncie, najbardziej uzdolniony z nas wymalował znaczki BIOHAZARD. 

    Gdy po koncercie spoceni, mokrzy (skoki do baseniku w Stodole) i szczęśliwi wychodziliśmy z klubu okazało się, że nasze „BIOHAZARDY” zamieniły się w loga jakichś podziemnych black metalowych kapel. Rozlał się ten czarny marker i spłynęło wszystko w cholerę tworząc coś pośredniego pomiędzy logiem Darkthrone a Urgehal.
    To był świetny koncert – przed Amerykanami grali Geisha Goner. Stylistycznie ze swoim technicznym thrashem byli z zupełnie innej parafii, ale ja ich lubiłem i ten występ bardzo mi się spodobał. Później wyszło ówczesne „objawienie” naszej sceny – FLAPJACK (co ciekawe oni w metal-archives figurują) i zagrali naprawdę porywający set wypełniony hitami z wówczas debiutanckiej „Ruthless Kick”.
    Biohazard zniszczył doszczętnie – oprócz kawałków z „Urban…” grali chyba też coś z debiutu oraz ze swojej najnowszej wówczas płyty „State Of The World Address” (zdaniem wielu jeszcze lepszej niż „Urban Discipline”). 
    Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie – zanim ktokolwiek wyszedł na scenę, z publiczności wytoczył się na nią jakiś gość. Rozbiegł się i skoczył prosto w tłum. Złapano go i zaczęto podawać sobie nad głowami. Chłopakowi tak się spodobało, że zrobił to ponownie. Za trzecim razem, gdy wybił się naprawdę mocno i poszybował wysoko w powietrze, ludzie nagle się rozbiegli. Tak przygrzmocił o podłogę, że go wynieśli na długo przed tym, zanim pierwszy support podpiął gitary do wzmacniacza. 

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj