„Urban Discipline” to płyta, która w chwili premiery była jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem. Błogosławieństwem ze względu na świeżą, nowatorską (na pewno dla mnie) i kopiącą dupsko muzykę. Przekleństwem – bo zwiastowała koniec epoki metalu – przynajmniej na moim podwórku, wśród kolegów i znajomych
Większość kumpli porzuciło Morbid Angel, Unleashed i Cannibal Corpse na rzecz Biohazard, a później wynalazków typu Dog Eat Dog, zmieniając bojówki na lenary, glany na trampki i deskorolki, a długie włosy na czapeczki noszone daszkiem do tyłu (nie szkodzi, zaraz będę wracał).
No ale trudno winić o to Biohazard, bo przecież „Urban Discipline” to płyta, na której metalu nie brakuje, nawet jeśli zanurzonego w hardcorowym sosie. A kto mięso w sosie nazwie daniem wegetariańskim? Pewnie twórcy metal-archives, którzy pozbawili ten zespół miejsca w serwisie, dając je wielu zespołom, które z pewnością z metalem mają mniej wspólnego niż Biohazard (choćby Ulver ze swoimi ostatnimi płytami).
Gniew, energia i polot
„Ubran Discipline” to największe działo Amerykanów, którego nigdy nie przebili, a na najlepszych płytach w swojej dyskografii jedynie się do niego zbliżali. Dużo energetycznych, wyrazistych, skocznych riffów, harcorowy pęd i gniew, który bił z każdej minuty tego krążka stanowiły zupełnie nową jakość i tchnęły świeżością na scenie metalowej – nawet jeśli stylistycznie w ten metal „Urban Discipline” nie do końca się wpasowywała. Płyta bez słabych momentów – począwszy od porywającego „Chamber Spins Three”, poprzez klasyczny dziś „Punishment” z introdukcją zaczerpniętą z filmu „Punisher” z Dolphem Lungrenem w roli głównej. Świetne jest miarowo rozpędzające się „Shades Of Grey” z pulsującą sekcją rytmiczną i gniewnie skandowanymi wokalami. Utwór tytułowy z pulsującym basem, odgłosami policyjnych syren i mocnym, niemal thrashowym riffem przechodzącym w mocne metalowe granie. Wyróżniał się „Loss” ze spokojną akustyczną gitarą na wstępie i czystym, głębokim wokalem z delikatnym pogłosem – a później zagrywka na basie i miażdżące tętno perkusji, napędzanej znów niemal thrash metalowym riffem. I znów te wokale – pełne ekspresji i gniewu, bardziej przypominające rapowanie niż klasyczny śpiew czy krzyk.
Pierwszy koncert w Polsce
Pamiętam ich pierwszy koncert w Polsce – w 1994 roku w Stodole. Zrobiliśmy sobie z kumplami koszulki na ten gig – zwykłe chińskie t-shirty wiązało się w supły i wkładało na chwilę do bielinki. Później wyjmowaliśmy je, rozwiązywaliśmy i powstawały na niech efektowne wzory. Jak już wyschły czarnym markerem na froncie, najbardziej uzdolniony z nas wymalował znaczki BIOHAZARD.
Biohazard zniszczył doszczętnie – oprócz kawałków z „Urban…” grali chyba też coś z debiutu oraz ze swojej najnowszej wówczas płyty „State Of The World Address” (zdaniem wielu jeszcze lepszej niż „Urban Discipline”).