Angelcorpse powstał w połowie lat dziewięćdziesiątych i swoim debiutanckim albumem wpuścił nieco światła w dogorywającą scenę death metalową. Nie była to jednak światłość podobna do tej, którą Matka Boska ujrzała w chwili zwiastowania. Ten blask pochodził z głębi piekła i został wskrzeszony przez płomienie, zadające niewyobrażalny ból swoim wyklętym mieszkańcom
W roku 1996 z na scenie metalowej w moim przekonaniu z pewnością nie dominował death metal. Opanowali ją panowie z plakatówkami na twarzy, coraz śmielej wplatając w swoją muzykę instrumenty klawiszowe, które wkrótce doprowadziły do przykrych mutacji i wynaturzeń – nazywanych dumnie symfonicznym black metalem. I wtedy, ni stąd, ni zowąd zza kamienia wypełzł trójkątny łeb jadowitego węża z rozdwojonym jęzorem. Nosił imię Angelcorpse i właśnie z jego plugawego jaja wykluło się pierwsze potomstwo – „Hammer Of Gods”.
Spuścizna Order From Chaos
No dobrze – nie tak zupełnie sroce spod ogona wypadł Angelcorpse. Panowie Gene Palubicki (gitarzysta) oraz Pete Helmkamp (wokalista, basista) mieli już za sobą pewne muzyczne doświadczenia. Palubicki zaliczył epizod w Impiety, a Helmkamp niszczył struny głosowe w Order From Chaos, który choć nigdy nie podbił list przebojów amerykańskiego Billboardu to wśród fanów muzyki ekstremalnej wyrobił sobie opinię zespołu kultowego. Nie przez przypadek, zresztą – wystarczy posłuchać debiutanckiej „Stillbirth Machine” z roku 1992 by przekonać się, że był to zespół nieprzeciętny, a jego wokalista z powodzeniem mógłby zastąpić Freediego Mercurego gdyby tylko Queen chcieli eksterminować swoich fanów.
Młot Bogów
Debiutancki „Hammer Of Gods” był przepotężnym strzałem w potylicę. Angelcorpse zaprezentowali muzykę intensywną, agresywną i bezkompromisową. Gdy usłyszałem ten krążek po raz pierwszy – zakupiony na kasecie wydanej przez Morbid Noizz moje skojarzenie pobiegło w stronę wczesnego Morbid Angel. Ten trop nie jest jednak nazbyt wyraźny, od początku bowiem Angelcorpse mieli swój własny, bardzo mocno zarysowany styl.
Ta muzyka ma w sobie coś barbarzyńskiego, perwersyjnego i wulgarnego. Zachwyca swoją dosadnością, agresją, ale i specyficznym, diabelskim klimatem. Riffy prują wnętrzności i posypują je solą przemysłową, partie solowe wwiercają się w głowę jak wiertło udarowe solidnej wiertarki, a wokale rzygają taką agresją, że prawie czujemy ciepło płomieni wydobywających się z gardła Helmkampa.
Diabelska eksterminacja
Jak się po dwóch latach okazało debiut był tylko preludium do prawdziwej eksterminacji, która nastąpiła za sprawą drugiego krążka Angelcorpse, zatytułowanego nomen omen – „Exterminate”. Ich muzyka nabrała rozmachu, stała się bardziej zwarta, jadowita i szalona. Echa Morbid Angel nie tak oczywiste jak na debiucie, a siła rażenie jeszcze większa.
Angelcorpse w pełni określił swoją tożsamość – bezlitosnymi kanonadami artyleryjskiej perkusji, ciętymi, mistrzowskim riffami, natchnionymi partiami solowymi i obłąkańczo brutalnymi wokalizami, niczym lej po bombie w wyniszczonym przez wojnę mieście, znalazł dla siebie przestrzeń w ekstraklasie muzyki ekstremalnej. Utwory na „Exterminate” zachwycają nie tylko swoją brutalnością, ale i niebanalnym aranżacjom i mistrzowskim wykonaniem. Cudowne jest brzmienie tego krążka – gdy słyszymy jednocześnie perkusję, przypominającą nalot dywanowy nad Tokio w 1945 roku, gitary, chłoszczące po plecach jak bat na polu bawełny w Karolinie Południowej dwieście lat wcześniej, partie solowe, przywodzące na myśl świst uszkodzonej turbiny spadającego samolotu oraz wokal, który brzmi jakby sam diabeł miał właśnie niestrawności i wsadzając sobie w gardło dwa palce wyrzygiwał się nam na twarz, zwracając całe zło, zepsucie i okrucieństwo zalegające w treści żołądka.
I to wszystko słyszymy jednocześnie, nic się nie gubi, nie zmienia w chaos, ani nie przybiera formy bezkształtnej ściany dźwiękowego piekła. Słyszymy każdą cegłę rozpadających się budynków, każdą tłukącą się szybę, każdy raz bata, pękającą skórę, krzyk bólu i te diable wymiociny, które gwałtownie przedarły się przez zwężenie gardła i eksplodowały po opuszczeniu przełyku.
Panowanie bestii
W roku 1999 Angelcorpse nagrał trzecią płytę „The Inexorable”. Nie wywołała ona u mnie aż takiego szoku jak poprzedniczka, ale poziom bluźnierstwa został utrzymany. Intensywność sekcji rytmicznej, inteligentnie dawkowana agresja, barbarzyństwo, chamstwo i dosadność tej muzyki zamieszkało w moim sercu już na zawsze.I gdy już zacząłem miewać mokre sny, w których wizualizowałem ich dalszą twórczość Angelcorpse zamilkł jak Hiroszima po wybuchu bomby atomowej. Ludzie umierali od chorób popromiennych, dzieci rodziły się z trzema rękami i jednym okiem na środku czoła. Wydawało się, że piekło już nie wróci i bramy królestwa potępionych zostały zatrzaśnięte na wieki.
Aż tu nagle w 2007 roku, bez deszczu żab, fałszywych proroków i przemiany wód Nilu w krew – nadeszła czwarta płyta Angelcorpse – „Of Lucifer and Lightning”. Pierwsze czym zaskakuje to brzmienie – nie tak skomasowane i intensywne, bardziej suche z niemal thrash metalową motoryką, gitary warczą jak silniki diesla o przebiegu miliona kilometrów, perkusja brzmi jakby werble zostały owinięte prześcieradłami. W tej muzyce jest nieco więcej przestrzeni, ale nie powietrza. Atmosfera wciąż duszna i ciężka, jakby ktoś do windy przewożącej ośmiu pasażerów wstawił beczkę z gotującą się smołą. Być może ostatnie dzieło Amerykanów nie spełnia oczekiwań i nieco rozczarowuje w kontekście ich wcześniejszy twórczości. Ja jednak bardzo lubię tę płytę, a odmienność brzmieniową poczytuję bardziej jako przejaw oryginalności tego krążka, a nie jego słabości.
Jak na prawdziwych samców przystało, panowie choć niezbyt płodni w swej macierzy, mają jeszcze coś na boku. Gene Palubicki gra w bardziej thrashowo zorientowanym Blasphemic Cruelty. W 2008 roku rzygnęli całkiem sympatycznym debiutanckim albumem, a później- bardzo sympatycznym MCD. Drugi odprysk Angelcorpse to Perdition Temple, w którym również szaleje Palubicki. Mocna rzecz na pograniczu death i black metalowego grania z wyraźnymi angelcorpsowymi inklinacjami – nie ma wątpliwości kto tam gra. Zresztą ich tegoroczną płytą „Sacraments of Descension” jest absolutnie zachwycony – to chyba ich najlepszy album, stojący na poziomie zbliżonym do dokonań Angelcorpse.
Pete Helmkamp poza tym, że miał swój współudział w kilku zacnych kapelach (Revenge, Terror Organ) to aktualnie udziela się w black metalowym Kerasphorus. Przewija się też gościnnie na różnych płytach – na pewno najbardziej utkwił mi w pamięci na albumie „Redesekration” naszego rodzimego INFERNAL WAR. Wraz z Herr Warcrimerem stworzył najlepszy duet wokalny od czasów gdy Julio Iglesias zaśpiewał z Dianą Ross.
Piękny koncertowy weekend
Na żywo Angelcorpse widziałem w 2016 roku w Krakowie. Był to absolutnie magiczny weekend, który dla mnie zaczął się już w piątek w Katowicach, gdzie zacząłem przygotowania do sobotniego koncertu Dark Funeral. Tam mialem fajną przygodę, gdy kilku łysych, trzy razy większych od mnie jegomości, z którymi przepychałem się w tańcu chciało wrzucić mnie na scenę. Wcześniej jakoś im umykałem, łapałem ich za nogi i przewracałem na podłogę. Wreszcie złapali mnie we dwóch czy trzech, podnieśli nad głowami i cisnęli mną ze wszystkich sił w kierunku sceny. Nie trafili jednak i spadłem do fosy. Upadek był na tyle spektakularny, że ochrona przyniosła mi lód i chciała wzywać karetkę, ale mi naprawdę nic się nie stało. Nawet siniaka nie miałem. Jedynym problemem było to, że zgubiłem telefon, ale jeden z ochroniarzy go odnalazł i mi zwrócił. Kilka minut później tańczyłem dalej. Następnego dnia w doborowym towarzystwie z Katowic wyruszyliśmy do Krakowa. O dziwno na miejscu okazało się, że ludzi było naprawdę dużo. Przed głównymi gwiazdami wieczoru zagrał Voidhanger, Stillborn i Ragehammer. Nie wiem jak to się stało, ale podczas Voidhanger wylądowałem na scenie i sprowadził mnie z niej gość ze Stillborn
Później Tymek z Ragehammer wszystkich zgorszył, bo myślał, że wciąż są lata 90. i zapowiadając utwór „Ragehammer” powiedział, że wszyscy są jego wrogami i „ta kurwa za barem też jest wrogiem”. Niektórzy zareagowali takim oburzeniem, jakby chcieli zlinczować chłopaka po zakończeniu koncertu. Dziś na scenie metalowej ekstrema musi być wyważona, sympatyczna i taktowna. Nie można mówić brzydko ani nikogo obrażać.
Występem Angelcorpse oczywiście byłem zachwycony, bo przez lata bardzo go łaknąłem. Obiektywnie jednak oceniając nie było to widowisko szczególnie porywające ze względu na skomasowane, miejscami zlewające się i nieczytelne brzmienie. Grał jednak jeden z moich ulubionych zespołów, a ja byłem pod sceną kończąc właśnie jeden z najlepszych weekendów swojego życia. Czy można było chcieć więcej?
Dźwiękowe tornado – rzadko kiedy takie określenie pasuje idealnie do muzyki. Tu samo ciśnie się na usta.
Na pierwszej płycie surowo, na drugiej morderczo precyzyjnie, na trzeciej kunsztownie, niemalże z wirtuozerią, zawsze jednak z równie wielką mocą. Czwarty album – mimo, że kupiony już kilka lat temu – wciąż czeka na wiwisekcję.
Najlepsza rzecz w jakiej maczał palce Helmkamp.