Black metal dla elit

    0

    Black Witchery budzi skrajne emocje. W chwili gdy ukazywała się ich druga płyta spotkałem się z zarzutami, że Amerykanie to właściwie już nie grają żadnej muzyki, a „Upheaval of Satanic Might” to tylko jazgot bez ładu i składu, tworzony przez osoby pozbawione elementarnych umiejętności muzycznych. Na umiejętnościach to się nie znam, ale powiem Wam jedno – cholernie mi się ten krążek podoba

    Amerykański black metal nigdy nie cieszył się zbytnim poważaniem. W latach dziewięćdziesiątych prym wiodła scena skandynawska, do bram czarnego królestwa dobijali się Grecy, prezentując nieco inne oblicze black metalowego grania. Swój koloryt miała war metalowa scena z Kanady, zachwycała dzika i obskurna scena australijska, garściami czerpiąca od klasyków speed i thrash metalu, fascynowała jedyna i absolutnie niepowtarzalna scena brazylijska. W nowym milenium na znaczeniu zyskała scena francuska. Amerykanie na potęgę black metalu nigdy nie wyrośli. Nie znaczy to jednak, że nie mają zespołów bardzo dobrych. Jednym z nich jest dla mnie bez wątpienia Black Witchery, o których w podziemiu zrobiło się głośno za sprawą doskonałego splitu z kanadyjskim Conqueror – „Hellstorm of Evil Vengeance”.
    Dwa lata później Amerykanie zadebiutowali bardzo udanym krążkiem „Desecration of the Holy Kingdom”, stając się w pewnych kręgach kapelą kultową. W roku 2005 wydali drugą płytę – wspomnianą wyżej „Upheaval of Satanic Might”, której przyjęcie nie było jednoznacznie pozytywne. Osobiście nie miałem z nią nigdy problemów – intensywność tej muzyki zachwyciła mnie od pierwszej konfrontacji, a gdy dziś, 11 lat po premierze, do niej powróciłem (nie pierwszy raz zresztą) to nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że to jedne z najpiękniejszych black metalowych trzydziestu minut jakie powstały na amerykańskiej ziemi.

    Upheaval of Satanic Might

    Początek rozpoczynającego album „Black Blood” to klasyczne złowieszcze intro przypominające szepty piekielnych demonów, dochodzące do nas z najgłębszych czeluści piekła. W to wszystko wchodzi ściana gitar oraz pełen nienawiści jadowity wokal. Mamy do czynienia ze skrajną brutalnością i intensywnością, jednocześnie jednak nie popadającą w chaos i nie pozbawioną swoistej melodyki – natarczywej, bezwzględnej, napastliwej. Tu nie ma żadnych smakowitych riffów, gitarowych solówek czy efektownych przejść perkusyjnych – bezwzględny, monolityczny, przytłaczający black metal, porażający i jednocześnie zachwycający swą barbarzyńską estetyką. Cudownie się ten utwór kończy – gwałtownie, nagle, jakby w niedopowiedzeniu.

    „Heretic Death Call” – atakuje ze zdwojoną gitarową furią, do której za chwilę dołącza sekcja rytmiczna i absolutnie bezkompromisowy wokal. I znów mamy swoistą melodykę, natarczywą, gęstą, bardziej wyrazistą gdy perkusja milknie, a wygrywa ją sama gitara. Ten utwór ma niesamowity wręcz pęd – wydaje się wygrany na jednym wydechu, jest jak rozjuszony bokser, który czując kryzys przeciwnika próbuje skończyć walkę przed czasem. Gdy ten kawałek się kończy cisza aż krzyczy. Jest tak nieskazitelna i głęboka, że wydaje się, że jeszcze nigdy nie była przerwana.

    Wchodzi jednak „Profane Savagery” – nagle, gwałtownie, jak wybuch bomby atomowej – bez żadnych kompromisów, misternie budowanego klimatu i kreowania mrocznej atmosfery. Czyste soniczne zło, któremu poddajemy się z wręcz perwersyjną przyjemnością. Wspaniała jest sekcja rytmiczna w tym utworze, a wokalizy w cudowny sposób przechodzą z suchego diabelskiego krzyku do ciężkiego, głębokiego bulgotu.

    „Baphomet Throne Exaltation” buduje klimat diabelską deklamacją i złowrogimi pogłosami w tle. Po chwili są one rozszarpane ostrymi gitarowymi dźwiękami, które wraz sekcją rytmiczną i napastliwymi, dzikimi wokalizami chłoszczą bębenki uszu jak razy batów, przycinające skórę na plecach i przeszywające dreszczem bólu i rozkoszy. Cisza.  I „Holocaust Summoning” ze świetnym riffem, który wwierca się w świadomość, jak wiertarka chirurga podczas trepanacji czaszki. Żadnej litości, żadnego zwolnienia, żadnego oddechu – wokalnie intensywnie i bezwzględnie, miejscami w echem, które przypomina szczeknięcie wściekłego psa.

    Cisza. I „Hellstorm of Evil Vengeance” – żadnych kompromisów – Black Witchery wciąż porusza się pomiędzy partiami intensywnymi i hiperintensywnymi – żadnych rzewnych melodii, chwytliwych thrash metalowych riffów, heavy metalowych zagrywek czy death metalowej rytmiki. Ta muzyka wręcz syczy nienawiścią – jest jak zabójczy gaz, który z niesłabnącym ciśnieniem ulatnia się z uszkodzonego zbiornika.
    Podobnie jest na „Darkness Attack”, tchnącym przerażającą prostotą i intensywnością. W partiach wokalnych pod sam koniec znów pojawia się echo, które dodatkowo podkreśla bezwzględność i zezwierzęcenie. „Scorned and Crucified” towarzyszy furiackie i niszczycielskie rozedrganie, introwertyczne trzęsienie ziemi, które rozgrywa się gdzieś w głębi naszego serca. „Upheval of Satanic Might” rozpoczyna się ponurym pogłosem, by po chwili zaatakować gitarowymi nalotami dywanowymi.
    I koniec ścieżki zdrowia.
    Tzn. koniec autorskiego materiału Black Witchery, bo pozostał jeszcze utwór „Ritual” pochodzący z debiutanckiego dema BLASPHEMY – „Blood upon the Altar”. Na tle wcześniejszych utworów początek tego kawałki prezentuje się przebojowo, niczym cover Motorhead, a aranżacja i urozmaicona struktura tego kawałka wydają się złożone i wręcz wyrafinowane.

    „Upheaval of Satanic Might” to black metal zdecydowanie nie dla każdego – nawet jeśli potencjalnych odbiorców będziemy rekrutować spośród zwolenników tego gatunku. Można zarzucić Amerykanom skrajny prymitywizm, brak pomysłów i monotematyczność. Cóż jednak warte są te zarzuty w zderzeniu z autentycznym pięknem i powalającą mocą tych utworów?

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj