Gdy dowiedziałem się, że ZORORMR to jednoosobowy projekt jakiegoś gościa z Opola to na chwilę opuściła mnie odwaga by włożyć płytę do odtwarzacza. Tymczasem już przy pierwszej konfrontacji, „Corpus Hermeticum” zaskoczyła nie tylko nienaganną techniką, mnogością pomysłów, ale i profesjonalną realizacją
Na początek – żeby nie było wątpliwości – ZORORMR gra taki black metal jakiego osobiście nie lubię – dobrze wyprodukowany, urozmaicony, melodyjny, przemyślany, kunsztownie zaaranżowany, skrzętnie zagrany i pedantycznie wręcz wyprodukowany. Niektóre gitarowe sola skrzą się iście hard rockowym przepychem, a wyraziste, selektywne riffy sprawiają, że noga sama się tupie, a głowa kiwa. Problemem – choć jeszcze nie rozstrzygnąłem czy moim czy zespołu – jest fakt, że nie ma tu żadnego diabła. A jeśli jest to z pewnością jest do diabeł w dobrze skrojonym garniturze, który kopyta skrywa w lśniących pantoflach, a rogi pod czarnym cylindrem.
Ja od black metalu oczekuję szaleństwa i zła, bólu i cierpienia, rozpaczy i nienawiści – krótko mówiąc negatywnych emocji, które będą szarpać moją duszę jak wygłodniałe stado wilków zadek uciekającej sarny. Tymczasem „Corpus Hermeticum” to taka „muzyka środka”, bezpieczna i poukładana, starannie zaplanowana i dość kunsztownie zrealizowana. ZORORMR nie upuszcza sobie krwi i nie chlapie nią w natchnieniu i ekstazie po białym płótnie, nie obcina sobie ucha jak Van Gogh ani nie maluje płonącej żyrafy jak Salvador Dali. ZORORMR to raczej taki Jan Matejko – starannie rozplanowuje kadr, szkicuje postaci, a później mozolnie wypełnia je farbą, zwalniając odbiorcę od dociekania, co tak naprawdę miał na myśli. Zamiast zagadkowego uśmiechu Mona Lisy mamy wybałuszone oczy Ulricha von Jungingena. I od razu wiemy, że je wytrzeszcza bo stanął mu koń.
No dobra, ale czy te wszystkie wspomniane cechy sprawiają, że „Corpus Hermeticum” zasługuje na krytykę? A może ja właśnie próbuję zganić owcę za to, że nie szczeka, albo konia za to, że nie znosi jajek?
Wróć! Spójrzmy na ten album bez żadnych obciążeń gatunkowych, bez żadnych oczekiwań i stylistycznych szufladek. I co się okazuje? Okazuje się, że to naprawdę kawał dobrej, urozmaiconej i dość oryginalnej muzyki, która zyskuje z każdym przesłuchaniem. Posłuchajcie chociażby rozbieganych, przestrzennych gitar w „The Seventh Sermon to the Dead”, potężnego riffu rozpoczynającego „This I Command!”, monumentalnego początku „I am Legend”, walcowatego początku „Againt All Heresies” z pięknie meandrującymi gitarami w tle, wściekłego rozpoczęcia „In the Mouth of Madness” atakującego wręcz mardukową intensywnością, by w dalszej części rozwinąć się z niemal symfonicznym majestatem. Właściwie każdy z utworów ma swoją tożsamość i jawi się na tyle frapujaco, że po jego wybrzmieniu ma się ochotę na kolejną konfrontację.
Chcę przez to powiedzieć, że „Corpus Hermeticum” to płyta, która zdecydowanie może się podobać i całkiem możliwe, że strzała amora, która mi otarła tylko ramię Was trafi prosto w serce tworząc ranę, które już się nie zabliźni. Warto sprawdzić ten album nie jeżdżąc suwakiem po Youtube, ale dać mu trochę czasu i poświęcić kilka przesłuchań. U mnie poleciał dziś cztery razy i choć loga tego zespołu nie będę sobie tatuował na podniebieniu, to absolutnie czasu poświęconego na tę kapelę, nie uważam za stracony. Powiem więcej – gdybym był szefem VIA NOCTURNA to chyba właśnie tej kapeli poświęciłbym najwięcej serca, bo póki co, penetrując ofertę wydawniczą tej wytwórni „Corpus Hermeticum” jawi mi się jako album najciekawszy.
szef VIA NOCTURNA = ZORORMR
A to nygus 🙂
Z innej beczki .. Mario napisz co sadzisz o dwoch ostatnich plytach Turbo ze Struszczykiem , wedlug mnie to kawal niezlego hard/heavy .