Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Bez żadnego chodzenia do kina, wielogodzinnych rozmów i spacerów za rączkę po parku. W miłość, która działa jak nokautujący prawy sierpowy. Widzimy jak z ogromną prędkością zbliża się do nas pięść i wiemy, że już nic nie zdążymy zrobić. Bach! Nogi miękkie, ciemno w oczach i już leżymy na deskach. Próbujemy się podnieść, ale nasze ciało nie reaguje. Jesteśmy jak ludzik z plasteliny, którego w upalny dzień na długie godziny pozostawiono w zamkniętym pokoju na parapecie.
Ja wierzę – bo zdarzyło mi się w ten sposób zakochać w kilku płytach. Jedna z nich to „Plaguewielder” z 2001 roku. A było to w czasach gdy zakochiwałem się w każdej płycie Darkthrone, zupełnie nie przejmując się obiegowymi opiniami jakoby po „Transilvania Hunger” ich forma zaczęła spadać.
It’s not by death
Pamiętam dokładnie ten dzień – późna jesień, późne popołudnie o tej porze gdy dzień już się skończył a noc jeszcze się nie zaczęła. Kupuję w warszawskiej „Dziupli 2” kasetę „Plaguewielder” wydaną przez Mystic, wrzucam ją do walkmana i wychodzę na ulicę. Idę chodnikiem w stronę Placu Konstytucji, mijam dziesiątki przechodniów i słyszę w słuchawkach odgłosy wydawane przez konającego człowieka.
A później słowa: „It’s not by death, but by LIFE, that death kills life” i czuję jak robi mi się cholernie zimno. Jakby mi ktoś w mroźny wietrzny dzień wylał na głowę kubeł wody zaczerpniętej z przerębla. A później wchodzi TEN riff, a ja czuję jak miękną mi nogi w kolanach, stopy zapadają się w chodniku, a serce podchodzi do gardła. I gdy słyszę: „Weakling avengeron grains of drain” nagle zaczyna padać śnieg.
Darkthronowska emanacja siły
Tak zupełnie z niczego i tak gwałtownie, jakby podbrzusze śniegowej chmury, która właśnie zawisła nad miastem zostało rozprute przez samurajski miecz ukuty z dźwięków wydobywających się z moich słuchawek. Już nogi mi się nie zapadają i nie jest mi zimno, a z każdym krokiem czuję się większy. Najpierw trącam przechodzących ludzi ramionami, później łokciami, biodrami, kolanami. Po przejściu kilkudziesięciu metrów jestem już tak duży, że muszę zacząć uważać, żeby ich nie rozdeptać. Bo ta muzyka daje tak niewiarygodne poczucie siły, że po prostu przestajemy się mieścić we własnym ciele.
W Mayhem dominowało zło, w Burzum rozpacz a w Darkthrone drzemała siła. Właśnie tak odbierałem tę muzykę – z ich black metalu biła siła, duma, wyniosłość i arogancka pewność siebie. Mayhem był naznaczony śmiercią i rozkładem, Burzum napawał wściekłością i lękiem przed wieczną ciemnością, a Darkthrone ten strach przed śmiercią odbierał. W tej muzyce nie ma miejsc na lęk i wahanie – gdyby ją włączyć Spartanom pod Termopilami to nie tylko w ciągu kilku minut rozgromiliby Persów, ale już następnego dnia wkraczaliby do Moskwy, którą chwilę wcześniej zdążyliby pobudować 🙂
Od pierwszego wejrzenia i na zawsze
Na „Plaguewielder” mamy sześć długich wspaniale brzmiących utworów, których riffy rozrywają serce jak hieny ciało padłej antylopy. Absolutna kwintesencja norweskiego brzmienia – zimnego, chropowatego, twardego jak lód i mrocznego jak noc polarna. Siłą tej muzyki są wokale i mantryczna periodyczność riffów, które wgryzają się w umysł i sączą w niego ciemność jak pasożyt chorobę w organizm swojego żywiciela. Darkthrone ma tę cudowną umiejętność dozowania swoich riffów w taki sposób, że ani przez moment nie ma się poczucia znużenia. Powtarzające się motywy gitarowe budują napięcie i taką dramaturgię, że słucha się ich we wręcz ekstatycznym uniesieniu.
Często miłość od pierwszego wejrzenia okazuje się pustym i krótkotrwałym zauroczeniem. Tak nie jest w przypadku „„Plaguewielder” – tej jesieni minęło nam 14 lat i wciąż kocham ją z taką żarliwością i namiętnością jak za pierwszym razem – na chodniku przy Placu Konstytucji, rozdeptując ludzi, przewracając samochody, podpalając sklepy i eksterminując kordony policji, które próbowały mi zagrodzić drogą do metra…