Druga młodość ASPHYX

3

Odkąd słucham metalu wciąż słyszę, że metal się skończył i wszystko co najlepsze w gatunku już powstało. Paradoksalnie jednak od 30 lat cały czas ktoś powraca – czasami po kilkuletniej przerwie, bywa, że po tak absurdalnie długiej, że nie zdawałem sobie sprawę, że jego muzycy wciąż jeszcze żyją.

Z reaktywacjami bywa różnie – zwykle budzą niezadowolenie. Jak zespół powraca w starym stylu jest oskarżany o „odgrzewanie kotletów” i „odcinanie kuponów”. Gdy powraca z inną muzyka – pojawiają się komentarze, że niepotrzebnie pod starym szyldem, skoro to granie ma już niewiele wspólnego z tym co robili przed laty.

Wśród powrotów zdarzają się jednak płyty znakomite – wybitne, nawet takie, które przyćmiewają klasyczne dokonania sprzed lat. W 2009 po dłuższej przerwie powrócił ASPHYX – zespół, w którym rozkochałem się już na początku lat 90. i zawsze miałem wrażenie, że nie był ceniony tak bardzo jak na to zasługiwał.
Nowa płyta ASPHYX? Fajnie, ale nie miałem wątpliwości, że to będzie tylko mniej lub bardziej udana imitacja klasycznych krążków sprzed lat. Ot taka ciekawostka, którą sobie przesłucham ze dwa czy trzy razy, a później odłożę na półki i gdy znów mnie weźmie na ASPHYX to sięgnę po „The Rack”, „Last One on Earth” albo nawet te późniejsze, które choć bez van Drunena, to też bardzo lubię.
Jakże się myliłem – „Death… the Brutal Way” okazała się albumem fenomenalnym, takim który bez kompleksów może stanąć obok ich największych dokonań z lat 90. Zamiast prognozowanych dwóch czy trzech odsłuchów mam już ich za sobą setki i gdy dziś – 7 listopada 2020 spojrzałem na kompletną dyskografię ASPHYX, która stoi dumnie na mojej półce, bez wahania sięgnąłem właśnie po „Death… the Brutal Way” .
Album kompletny – dziki, drapieżny, spektakularnie przebojowy, znajdujący idealną równowagę pomiędzy chwytliwością a brutalnością, opętańczymi riffami, doprowadzającymi do amoku, a potężnymi ciężkimi doom metalowymi melodiami, które miażdżą i wbijają w ziemię.
Od tamtej pory widziałem ten zespół na żywo kilkakrotnie i za każdym razem udowadniali, że utwory z „Death… the Brutal Way” nie tylko są godne towarzyszyć klasykom, ale wręcz stanowią najjaśniejsze punkty ich występów.
W marcu 2011 zagrali długi, absolutnie mistrzowski koncert w warszawskiej Progresji (jeszcze w poprzedniej lokalizacji). Zdecydowanie jeden z koncertów mojego życia – podczas supportów szalałem jak głodny dzik pod kasztanowcem, a gdy Holendrzy zaczęli grać miałem ochotę uklęknąć, wbić czoło w podłogę i przestać oddychać, by nie uronić żadnego dźwięku. Sądziłem wówczas, że byłem świadkiem czegoś wyjątkowego, co już nigdy się nie powtórzy. Ot, zespół miał najlepszy dzień w życiu, ja miałem najlepszy dzień w życiu, piwo które wypiłem było tego dnia najlepsze, warunki meteorologiczne z idealną temperaturą i wilgotnością powietrza, a na sali dokładnie tyle osób by osiągnąć akustyczną perfekcję. Idealną. Gdyby ktoś z obecnych na sali tego dnia się nie ogolił, albo jakaś dziewczyna użyłaby tamponu zamiast podpaski to mogłoby nie być już to samo.
Znów się myliłem. Rok później wybrałem się na Brutal Assault i to właśnie ASPHYX był zespołem który mnie przywitał po dwugodzinnym rozbijaniu namiotu. Przyjechaliśmy autokarem prosto z Katowic po koncercie Judas Priest/ Morbid Angel/ Exodus więc nie było łatwo.
Holendrzy wyszli na scenę w biały dzień i zrobili takie piekło, że mało się nie zabiłem w tym upale i kurzu. Gdy skończyli byłem pewien, że już z tego festiwalu nie wrócę. To był start w maratonie, który rozpocząłem od pokonania pierwszych stu metrów w czasie poniżej 7 sekund. Nie mogłem się pozbierać przez cały koncert Kreator i połowę Suicidal Tendencies. Dopiero na Motorhead złapałem pierwszy oddech.
Od tamtej pory Asphyx złoił mi skórę jeszcze kilkakrotnie, ale te dwa pierwsze nokauty będę pamiętał najdłużej. Gdy dwa lata temu zagrali na Metalmanii napisałem najkrótszą relację koncertową swojego życia. Brzmiała: „Zesrałem się!”. Owszem, nie wspiąłem się na wyżyny kunsztu literackiego, ale swój stan emocjonalny oddałem w 100 procentach.
Późniejsze trzy płyty ASPHYX nie przyniosły rozczarowania – to naprawdę dobre płyty, w charakterystycznym dla niech stylu. Niemniej jednak odnoszę wrażenie, że nie dorównują „Death… the Brutal Way” ani feelingiem, ani tym bezkompromisowym szaleństwem, które jest o wiele bardziej niebezpieczne i zaraźliwe niż wirus, z powodu którego kończący się rok był moją największą koncertową zapaścią od czasów gdy zacząłem słuchać muzyki.

Tak, chyba po 11 lat od premiery tego krążka dorosłem do tego by z pełną odpowiedzialnością wyrazić pogląd, że „Death… the Brutal Way” to najlepszy album w dyskografii Holendrów (czy jak ktoś dziś woli – Niderlandczyków).

 

3 KOMENTARZE

  1. Koncert w Progresji był fantastyczny, płyta jest świetna, ale żeby najlepsza? Aż tak to nie. : ) Ja chyba stawiam na: s/t, "Embrace the death" i "Feeding on Angels". ; )

  2. Nowe Asphyxy są świetne. Chociaż zastanawiam się czy najlepszą muzykę tego zespołu nie nagrano jednak pod szyldem Hail Of Bullets, którego stylistyka jest bliźniaczo podobna a zagrana z większym rozmachem. RW

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj