8 czerwca 1990 .Wychowywaliśmy się na ulicy. Nie było świetlic, pływalni i sal zabaw dla dzieci. Rodzice nie wozili nas do szkoły samochodami i nie zawiązywali butów w szatni. Rozbity nos podczas bójki z kolegą, głowa rozcięta kamieniem, czy noga pogryziona przez psa sąsiadów były dla nas chlebem powszednim, takim samym jak dziś dla dzieciaków gra na Playstation, nowy serial w Cartoon Network czy zestaw klocków Lego
Najczęściej graliśmy w „warszawiaka”. Gra zaczynała się podbijaniem piłki nogą – tak, żeby nie spadła na ziemię. Ten kto „wyżonglował ” najmniej stawał na bramce.
Uroki ulicznych zabaw
Za bramkę służyła nam zardzewiała brama sąsiada. Każdy mógł dotknąć piłkę raz – więcej, tylko w powietrzu. Za strzelenie gola głową lub piętą były dwa punkty, z przewrotki pięć punktów. Piłka podbijana głową, kolanami i nogami krążyła głównie w powietrzu. Gdy bramkarz stracił pięć punktów zaczynały się karne. Tych trzeba było bronić za wszelką cenę, bo każdy kto wbił ci gola miał prawo sprzedać ci kopa. A nie był to symboliczny szturchaniec tylko zamaszysty kopniak w dupę wykonany z największą siłą na jaką było stać kopiącego. Karniaki strzelano z bliska – bramkarza i strzelca dzieliła tylko szerokość ulicy (jakieś 3-4 metry). Trzeba było bronić, ale i uważać na siebie. Kiedyś zabrakło mi refleksu dostałem piłką w twarz i tyłem głowy uderzyłem w bramę. Ta się otworzyła, a ja wywaliłem się na plecy jak długi, nabijając się na metalowy pręt, który wystawał z betonu pośrodku wjazdu. Siniak na plecach goił się chyba z miesiąc, nos rozbity, usta rozcięte, guz na głowie. A tu jeszcze trzeba było kopniaka w zadek przyjąć od starszego od cztery lata kolegi. Wracałem do domu pochlipując, ale to mnie nigdy nie powstrzymało by wciąż na tę ulicę wracać i inkasować kolejne kopy, tak długo, aż to ja zacząłem kopać innych. Pod koniec lat 80. już na bramce nie stawałem. Mogłem podbijać piłkę tak długo, że prędzej umarłbym z głodu niż pozwolił jej spaść na ziemię.
Reklamówka „zdobycznych” kaset
I właśnie gdy tego dnia tak sobie graliśmy w „warszawiaka” przyszedł niejaki Dąber. Kumpel z podwórka – jeden z największych twardzieli i chuliganów w naszej okolicy. Przyniósł ze sobą białą reklamówkę zdobycznych kaset i usiadł z nią w przydrożnym rowie. Przerwaliśmy grę i zainteresowaniem zaczęliśmy przeglądać taśmy. Były to typowe w tamtych czasach piraty, którymi handlowano głównie na bazarach oraz na giełdzie samochodowej.
![]() |
||||
Piraci radzili sobie dobrze, na rynku były setki kaset Metallica |
Mc Hammer, Madonna, Pet Shop Boys… nic specjalnie ekscytującego. Zresztą w tamtym czasie muzyka nie interesowała mnie aż tak bardzo, żebym kupował kasety.
– Wybierzcie sobie co chcecie – zakomunikował Dąber. – Ja tego słuchał nie będę.
Dąber jeździł wtedy do Jarocina i był punkiem. W kolejnych latach również tam jeździł, ale już jako skin. Później wypisał się z młodzieżowych subkultur i nosił białe adidasy, które sobie pompował ściskając ich języki palcem wskazującym i kciukiem.
Chłopaki okrążyli torbę z kasetami jak hieny ciało padłej antylopy. Chęć dokonania paserstwa była wyjątkowo silna. Ja miałem to gdzieś, podbijałem piłkę nogą i raz po raz celowałem w zardzewiałą bramę. Kumpel wrócił z kasetą.
Goła baba z wężem w kroczu
– Zobacz – pokazał ucieszony kumpel. W rękach trzymał kasetę. Okładka przedstawiała kobietę z wielkimi cycami. Spomiędzy jej nagich ud wypełzł wąż. Miał przekrwione oczy, rozwartą paszczę i rozdwojony jęzor, z którego kapał jad.
– A matko! Co to za horror? – zapytałem zdegustowany, choć obfity biust kobiety zrobił na mnie spore wrażenie.
– Metalica – kumpel rozczytał napis na górze okładki.
– Hehehe! Metalu będziesz słuchał? – roześmiałem się serdecznie. Widziałem kiedyś metal w telewizji. Na scenie stali długowłosi faceci, szarpali struny gitar z takim wdziękiem jak moja babcia pieliła grządki z kapustą i darli się przy tym przeraźliwie, jakby im ktoś lewatywę wrzątkiem robił. Pod sceną piętrzył się tłum długowłosych psychopatów, którzy szarpali się za skórzane kurtki i potrząsali głowami jakby ich napadł rój pszczół. Metal był jedną z najbardziej niedorzecznych i przerażających rzeczy jakie w życiu widziałem. A teraz mój dobry kolega miał kasetą z tą całą metalicą i zapowiadał, że będzie jej słuchał.
– Metal jest fajny – odparł kolega. – Mam w domu kasetę Guns n’ Roses i AC/DC, bardzo mi się podobają. Zawsze chciałem posłuchać Metalica. To wyższa szkoła jazdy! Mówię ci, powinieneś tej muzyki posłuchać!
Wzruszyłem pogardliwie ramionami i zacząłem zbierać chętnych do gry na boisku.
Jak sprzedałem duszą diabłu
Kilometr dalej była szkoła i jak się udawało zebrać co najmniej 8-10 osób to chodziliśmy tam grywać prawdziwe mecze. Słupki bramek robiliśmy z patyków, a w przerwie między połowami właziliśmy na drzewa i objadaliśmy się jabłkami. Gdy późnym popołudniem brudny i zmęczony wracałem z boiska, żeby obejrzeć mecz inaugurujący Italię 90, kumpel prawie siłą wcisnął mi kasetę AC/DC.
![]() |
Tak wyglądał mój pierwszy magnetofon |
– Prędzej Kamerun wygra dziś z Argentyną niż mi się spodoba ta muzyka – rzekłem na pożegnanie, wsiadłem na rower i ruszyłem do domu.
Tego dnia mistrzowie świata z Diego Maradoną w składzie ulegli egzotycznej drużynie z Kamerunu 0:1, a ja przez pół nocy siedziałem przy jednogłośnikowym magnetofonie Grundig i słuchałem AC/DC. Ten wysoki piszczący głos wydawał mi się głosem samego diabła, a gitarowe riffy smagały mnie z taką bezwzględnością i siłą, że czułem się jakbym słuchał najbrutalniejszej i najbardziej złej muzyki na świecie. Gdy następnego dnia rano się obudziłem obiecałem sobie, że pożyczę od kolegi kasetę z „gołą babą i wężem” i posłucham czegoś jeszcze mocniejszego. Aż mi się ręce pociły gdy próbowałem sobie wyobrazić jeszcze mocniejszą muzykę niż AC/DC.
Ale stało się! Postanowiłem nie ścinać już nigdy włosów, zostać metalowcem, a duszę sprzedać diabłu.
Gra w warszawiaka i kopniaki w dupę za jedenastki… tak, pamiętam, w bydgoskim też się w to grało haha