Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Pojechałem z kolegą na wagary – czerwiec, prawie koniec roku, słoneczny dzień. Dotarliśmy pociągiem do Warszawy i szwendając się bez celu, trafiliśmy pod pałac kultury, gdzie akurat rozbiło się jakieś wesołe miasteczko. Namówiłem kumpla na karuzelę, a gdy z niej zeszliśmy zrobiło mu się niedobrze
Pognał do toalety, ale pomylił męską z damską i prawie obrzygał jakąś panią, która w pozycji narciarza skrywała się w jednej z niezamkniętych kabin. Szczerze ubawiony (tak mało empatyczne bydlę ze mnie było) usiadłem przy stoliku, który chwilę wcześniej zwolnił jakiś Murzyn, pozostawiając po sobie niedopitą coca-colę. Kumpel wypadł z kibla z filetową twarzą, podbiegł do stolika, zapytał:
– Mogę?
I nie czekając na odpowiedź dopił resztę z butelki.
– Dzięki – wystękał ocierając pot z czoła.
-Nie ma za co – odparłem. – To nie była moja cola, zostawiał ją jakiś Murzyn.
I wtedy kumpel zrobił minę taką samą jaką ja zrobiłem, gdy miesiąc później zapoznałem się z tekstami z płyty „Eaten Back To Life”, którą właśnie podczas tych wagarów zakupiłem na kasecie MG, w jeden ze szczęk pod Pałacem Kultury i Nauki.
Tak. Cannibal Corpse mieli najfajniejszą okładkę jaką w życiu widziałem. Musiałem mieć ich kasetę! Ten trup biegnący z bebechami na wierzchu przez cmentarz podbił moje serce, od pierwszego wejrzenia. Nie mówiąc już o tym, że był do mnie dość podobny – w każdym razie fryzury mieliśmy identyczne.
Pamiętam chwilę gdy po powrocie do domu spoconymi, drążącymi rękami włożyłem kasetę do mojego magnetofonu. Spodziewałem się bezlitosnej młócki, myślałem, że muzyka rzygnie na mnie jak mój kumpel po karuzeli, sądziłem, że wokalista wrzaśnie jak pani w toalecie przyłapana przez mojego kolegę w pozycji narciarza… a tymczasem… usłyszałem muzykę brutalną, ale potężną, zwartą, rytmiczną, poukładaną z zajebistymi, niewyobrażalnie wręcz zajebistymi riffami, które sprawiły, że zacząłem szybciej machać głową niż karuzela w wesołym miasteczku pod pałacem kultury!
Zakochałem się w tej płycie bez pamięci! Słucham jej od tamtego dnia regularnie, z kasety, z CD, z winyla! NA obozie harcerskim (zawiódłbym niektórych jakby ten wątek się nie pojawił) kupiłem sobie jeszcze książeczkę z tekstami i tłumaczeniem. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych takie wydawnictwa były rarytasem z dwóch powodów – pirackie perełki fonograficzne nie miały tekstów, a znajomość angielskiego nie była tak powszechna jak dzisiaj.
Jak przeczytałem w tej książeczce o czym są teksty utworów z „Eaten Back To Life” to miałem taką samą minę jak mój kumpel, gdy dowiedział się, że dopił colę po Murzynie.
Koszulkę z truposzem nosiłem od wczesnych lat dziewięćdziesiątych, do koncertu Cannibal Corpse w 2003 w Warszawie, po którym został mi z niej już tylko ściągacz pod szyją.
Nie "jakieś wesołe miasteczko" tylko Cricoland!
Ach, prawda – Cricoland! Zupełnie wymazałem nazwę z pamięci :)Za dużo o Cannibalach myślałem 🙂