EXUMER nie był nigdy najoryginalniejszym zespołem thrash metalowym na świecie, ale jednocześnie trudno byłoby odmówić im własnej tożsamości – nawet jeśli wykuta ona została na slayerowskich riffach. Jednak brzmienie, wokale i charakter tego zespołu były bez trudu rozpoznawalne i trudno było nazwać ich epigonem Amerykanów
Pod koniec lat osiemdziesiątych EXUMER cieszył się w Polsce bardzo dużą popularnością, przynajmniej z dwóch powodów: wystąpili 7 lutego 1988 roku na Metal Battle przed tysiącami wyposzczonych maniaków, którzy stawili się tego dnia w Spodku. Ponadto debiutancka płyta Niemców wyszła w Polsce na winylu nakładem TONPRESS-u w wielotysięcznym nakładzie i była jednym z najłatwiej dostępnych albumów tamtych lat.
EXUMER po nagraniu drugiego albumu „Rising from the Sea”, kóry niewiele ustępował debiutowi, zniknął ze sceny na wiele lat, powracając dopiero cztery lata temu płytą „Fire & Damnation”.
Po ich reaktywacji nie oczekiwałem zbyt wiele i mimo że płyty z lat osiemdziesiątych uwielbiałem i chętnie do nich powracałem to na ich koncert w 2010 wybrałem się bardziej z ciekawości niż z nadzieją na coś dobrego. Tymczasem zagrali najlepszy thrash metalowy koncert, spośród tych na jakich byłem w swoim krótkim, acz pełnym koncertowych wojaży życiu. Zachwycony, szczęśliwy, oszołomiony czekałem na ich nową płytę jak wierni na biały dym znad Kaplicy Sykstyńskiej.
Niestety „Fire & Damnation” okazała się płytą zaledwie przyzwoitą, poprawną – może nawet dobrą, ale nie na tyle by przykuć uwagę na więcej niż kilka przesłuchań. Formuła niby się zgadzała – ale poza porywającym utworem rozpoczynającym ten krążek, nie znajdywałem zbyt dużo powodów by regularnie pławić się w jego dźwiękach.
W tym roku znów zobaczyłem EXUMER na żywo. Nie było już takiego szału jak przed pięcioma laty. Zabrzmieli przyzwoicie, ale zdecydowanie bez takiego impetu jak wcześniej. Samo brzmienie również nie było idealne, bo gitary często ginęły gdzieś pod perkusyjną kanonadą. Nie czekałem więc na ich nową płytę ze szczególnym entuzjazmem, nie zamówiłem jej w dniu premiery – poczekałem aż uzbiera się więcej nowości i dołączyłem do większych zakupów. Dziś przyszła kolej na odsłuch i powiem Wam, że „The Raging Tides” prezentuje się wręcz wybornie. Jest na niej wszystko to, czego brakowało mi na poprzedniczce – masa wspaniałych, porywających riffów, charyzmatyczne partie wokalne i przede wszystkim świetnie skomponowane utwory, który wybrzmiewają jeden po drugim nie pozostawiając żadnego uczucia niedosytu.
Na moim digi jest 12 utworów i każdy z nich jest jak wystrzał z granatnika. Warto wybrać to wydanie ze względu na dwa brawurowo odegrane covery – Pentagram oraz Grip. Inc (pamiętacie tę świetną i trochę niedocenianą kapelę napędzaną przez Dava Lombardo?).
Już otwierający płytę utwór tytułowy jedzie riffem tak energetycznym, że mam ochotę wskoczyć na biurko, rozpuścić włosy i zrobić młynek, który uniesie mnie pod sam sufit. Świetne są partie wokalne – nie tyle pod względem barwy lecz aranżacji i sposobu w jaki je wkomponowano w z te chłoszczące riffy. Jest w nich pasja, agresja i zaangażowania. Oczywiście echa Slayer wciąż obecne, ale w tego typu thrashu narzekać na wpływy Amerykanów to tak jakby narzekać na goliznę siedząc na plaży nudystów.
„The Raging Tides” to cholernie zwarty, wyrównany i efektowny album. Gdy słyszę początek takiego „Catatonic” – ten prosty, ale jakże chwytliwy i łapiący za serce riff, to ani nie jestem w stanie wyobrazić sobie EXUMER grającego jeszcze lepiej, ani nie czuję by ta muzyka mogła mieć jakieś kompleksy w kontekście ich największych dokonań, sprzed blisko trzydziestu laty.
Albo ten riff w „Dark Reflection” – niby prosty, klasyczny, niczym nie zaskakujący, ale jednocześnie emanujący taką, siłą, energią i polotem, że kark sam się zgina a kolana miękną.
W normalnych okolicznościach po kilkakrotnym wysłuchaniu tej płyty krzyczałbym, że oto właśnie mamy thrash metalowy album roku 2016. Nie zrobię tego jednak, bo wyszedł chyba jeszcze bardziej powalający PROTECTOR oraz absolutnie doskonały ANTHRAX. W tym roku walka o thrash metalowy tron jest tak zacięta, a perspektywa nadchodzących premier tak obiecująca, że wcale bym się nie zdziwił jakby EXUMER z tak dobrą płytą nie dał rady zakwalifikować się nie tylko do pierwszej piątki, ale nawet pierwszej dziesiątki najlepszych albumów w tym gatunku. Niemniej jednak w kontekście możliwości tego zespołu, nagrali płytę doskonałą. Płytę, która z pewnością umili mi jeszcze nie jedną godzinę i którą z dumą postawię obok klasycznego debiutu. Takie reaktywacje zdecydowanie mają sens!
Widziałem ich na żywo – Poznań Arena Metal Battle 1988. Fajnie , że jeszcze grają. Nowa płyta petarda.
Soulless