Połowa lat osiemdziesiątych, jesienna słota za oknami. Na tyskich przedmieściach z kominów chałup ogrzewanych piecami węglowymi dobywają się czarne kłęby dymu, które pożerają szare chmury wiszące nad miastem. Popękane chodniki, brudne szyby w witrynach sklepowych, gromadka bezdomnych psów przebiega właśnie przez ulicę, którą wypełnia klakson przejeżdżającej nysy.
– A może byśmy założyli zespół? – ciszę poranka przerywa nastoletni Tzar, który właśnie siedzi z kolegami pod blokiem z wielkiej płyty na osiedlu oznaczonym którąś z liter alfabetu.
Speedfire i Nocturnitier patrzą na niego zdziwieni i lekko zaniepokojeni.
– Metallica, Slayer, Venom, Destruction, Raven! Gralibyśmy w takich klimatach – rzecze Tzar do kolegów i pociąga duży łyk wina z zielonej butelki.
– Mamy PRL – zauważa przytomnie Speedfire.
– Nie mamy instrumentów – dodaje Nocturnitier.
Chłopaki kończą wino, snują się przez cały dzień po tyskich ulicach i myślą. Gdy słońce chyli się ku zachodowi Nocturnitier wpada na pomysł.
– Ucieknijmy na zachód! Tam założymy metalowy zespół z prawdziwego zdarzenia!
Jego młodzi koledzy szybko się do tego zapalili. Następnego dnia zrobili sobie kanapki z mortadelą na drogę i ruszyli na zachód. Niestety żadnemu z nich nie udało się przedrzeć. Tzar podczepiony pod tira zadławił się wodą z kałuży i wyzionął ducha dziesięć kilometrów przed granicą. Nocturnitier skończył z gardłem podciętym przez strunę fortepianu, w którym ukrył się by przeniknąć za granicę wraz z dostawą instrumentów. Speedfire został zdemaskowany gdy w przebraniu biegaczki z NRD próbował dołączyć do drużyny jadącej na miting lekkoatletyczny do Bonn. Został oskarżony o szpiegostwo, a po przesłuchaniu przez Stasi ślad o nim zaginął.
Jak się jednak okazało potrzeba grania metalu była tak silna, że dusze niedoszłych muzyków na skutek reinkarnacji odrodziły się w nowych wcieleniach i zupełnie nowej rzeczywistości. W latach dziewięćdziesiątych wszyscy trzej znów przyszli na świat nie rezygnując z koncepcji grania ukochanej muzyki. Ta jednak zdążyła się już zestarzeć i wyjść z mody.
Zespół założyli dopiero w roku 2015, w czasie, w którym zdawałoby się, że nagrano już absolutnie wszystko. W czasie gdy długie włosy i skórzane kurki szokują tak samo jak włosy na klacie u biegaczki z NRD w 1985 roku. Gallower gra muzykę przebrzmiałą, ale jednocześnie modną – bo w 2020 roku wszystko co przebrzmiałe jest modne. Tyle, że to są takie mody niszowe, bo przebrzmiało przecież mnóstwo rzeczy.
„Behold the Realm of Darkness” to oldschool pełną gębą. Ta płyta brzmi archaicznie i gdybyście nie przeczytali wstrząsającej, ale prawdziwej historii zespołu, który przetoczyłem powyżej, to moglibyście uznać, że jest sztuczna, trąci pozerstwem i została zrobiona na siłę. Gotowi byście byli pomyśleć, że to nie tyle sentymentalna podróż do przeszłości, co wariacja na temat tych sentymentów. No bo jak można mieć sentyment do czasów sprzed własnych narodzin? Uwierzcie można! Gallower porusza się w tej archaicznej stylistyce doskonale, prawdopobnie lepiej niż wiele zespołów, dla których tamte czasy były środowiskiem naturalnym.
Co ciekawe „Behold the Realm of Darkness” wcale nie jest płytą tak prostą i jednowymiarową jakby można było po takim graniu oczekiwać. Przyznam, że po pierwszym przesłuchaniu daleki byłem od zachwytu – oczekiwałem prostych, chwytliwych riffów do pomachania głową i wychylenia butelki piwa. Nie doświadczyłem jednak żadnego momentu, w którym ręce złożyłyby mi się do niewidzialnej gitary. Ot, fajny klimat, ale bez momentów. Trochę jak babka drożdżowa bez rodzynków. Po kolejnych przesłuchaniach spostrzegłem jednak, że byłem w błędzie – tu nie ma rodzynków, bo to jeden ogromny, wynaturzony rodzyn. Ta płyta ma tylko jeden moment, który trwa 40:55. Jej siła nie tkwi w smaganiu pojedynczymi riffami, ale w strukturze i liniach melodycznych całych kompozycji. W tej muzyce drzemie niezwykła elegancja i szlachetność – to nie są pijackie ekscesy gości, którzy chwycili za gitary nasłuchawszy się Gehennah. Ta muzyka nie tylko emanuje energią, ale też swoistym pięknem. Gdy do tego dodamy zuchwałe, charyzmatyczne wokale okazuje się, że „Behold the Realm of Darkness” w kategorii metalu, który powinien zostać nagrany 40 lat temu jawi się niezwykle imponująco. Ja doceniam także dziś.