Z demem „Abraxas” krakowskiego HOLY DEATH wiążę mnie sentyment tak ogromny, że trudno mi się silić na obiektywizm. Nie mam pojęcia jakbym mógł odebrać tą płytę, gdybym dziś usłyszał ją po raz pierwszy, dlatego tych, którzy nie znają gorąco zachęcam do odsłuchu i podzielania się opinią w komentarzu.
Gdy w okolicach premiery poznawałem „Abraxas” wydała mi się płytą niesamowicie oryginalną, szalenie odważną i unikalną nie tylko w skali polskiej sceny. Gdy słucham jej dziś, choć dostrzegam więcej wpływów i nawiązań, odbieram ją bardzo podobnie. To wyjątkowy, niepowtarzalny album, wyznaczający ścieżki, którymi nikt już nie podążył – ani samo Holy Death, ani potencjalni naśladowcy. Nic dziwnego, bo „Abraxas” nie jest płytą łatwą, chwytliwą i oczywistą. To nie jest muzyka o potencjale zdolnym porwać tłumy i przedrzeć się do szerszej świadomości. „Abraxas” nie rozsypuje kolorowych paciorków i błyskotek z tombaku. Ta płyta wciąga w otchłań skrywającą dużo więcej niż nieprzeniknioną ciemność, chłód pradawnej krypty i słodkawy zapach rozkładającego się ciała. „Abraxas” to wędrówka po rubieżach rzeczywistości, kosmiczna siła, która wskrzesza nieznane światy.
Kaseta „Abraxas” wpadła mi w ręce w roku 1994 albo 1995. Była wiosna, siedziałem na studni u babci, bo rodzice gdzieś pojechali nie zostawiwszy mi klucza od domu. Wyjąłem taśmę z plecaka i wepchnąłem do walkmana, rozwinąłem wkładkę i przeżyłem pierwszy szok, bo jakość wydania pozostawiała w tyle chyba wszystkie kasety, które dotąd trzymałem w ręku. Nie tylko taśmy demo, wydania pirackie i licencyjne, ale też oryginalne, których pojedyczne sztuki udało mi się wyrwać z „zachodu”. Książeczka rozkładała się jak wąż boa, wydrukowana była na porządnym grubym papierze, kolorowa, z licznymi grafikami i zdjęciami. Coś pięknego!
To jednak nic w porównaniu z tym co zrobiła ze mną sama muzyka, gęsta, obłędna, początkowo dla mnie trudna i nieprzystępna, przytłaczająca, schizofrenicznie eklektyczna. To nie był prosty black metal inspirowany Norwegią. To nie muzyka, przy której można było złożyć palce w diabełka, oprzeć wypastowanego glana o studnię i pomachać głową. (Tak! Wtedy nosiłem długie włosy i chodziłem w glanach) To nie utwory, które można odśpiewać do końca słysząc pierwszy riff.
– Co jest kurwa? – mało nie wpadłem do studni słysząc w „Inferno” czysty męski głos jak z opery. Ten głos powrócił też w kolejnym utworze – wspaniałym, średniowiecznym, wielowymiarowym „Astral Nightmare”, który niósł ze sobą delikatną folkową nutę. Dziwne klawisze, pogłosy, beaty, dudniący bas, opętane szepty, ambient, wolne, ciężkie riffy, lepkie, rezonujące brzmienie, odgłosy czyjejś agonii. Ta muzyka była jak soundtrack do filmu tak mrocznego i niepokojącego, że nigdy nie miałbym odwagi go obejrzeć. „Abraxas” to wędrówka w głąb chorego umysłu, nurzanie się w koszmarach i traumatycznych lękach. Utwór „Necromansy” otwierając kasetową stronę „B” naprawdę mnie przeraził, a kończący „Prology Of Death” wydał mi się najbardziej chorym, złowrogim i opętanym kawałkiem jak dotąd słyszałem.
Monumentalny, długi „Black Inquisition” był chyba pierwszym, który mnie autentycznie zachwycił. Potężny i przestrzenny, przywołujący mroki przeszłości – wepchnął mnie do wiadra stojącego przy studni, a następnie spuścił na łańcuchu na jej dno, gdzie czekał świat, którego nie znałem. Bo ten kawałek nie tylko tchnął średniowieczną atmosferą i rytualnym opętaniem, ale także niósł niesamowity rockowy feeling – jakby w rzeczywistości, którą roztaczał spotkało się kilka zupełnie różnych światów.
„Abraxas” onieśmieliła mnie swoim bogactwem i wielowymiarowością. HOLY DEATH przemawiali własnym językiem, wyrosłym z fascynacji nie tylko black metalem, ale klasycznym heavy, ambientem, operą, hard rockiem i muzyką klasyczną. Tygiel wszystkiego co było wówczas dla mnie w muzyce najszlachetniejsze i najbardziej wartościowe.
Niedawno doczekaliśmy się wznowienia „Abraxas” na CD, wzbogaconego dodatkową płytą zawierającą instrumentalne alternatywne wersje utworów powstałych podczas sesji nagraniowej w 1994 roku. Słucham „Abraxas” regularnie od chwili gdy zakupiłem ją na stoisku Old Temple, podczas Mystic Festival i jestem tą płytą dokładnie tak samo oczarowany jak 27 lat temu. Gdyby gdzieś w pobliżu była studnia, to na pewno bym sobie teraz na niej usiadł.