Norweski Limbonic Art był prawdziwym fenomen na skalę… polską. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Mystic Production przybliżył polskim fanom dokonania takich zespołów jak Emperor, Arcturus czy Satyricon. Niejako siłą rozpędu do jednego worka z wyżej wymienionymi zespołami wrzucił także Limbonic Art. Polscy fani się na to nabrali i pokochali ten zespół swoimi czarnymi metalowymi serduchami
Limbonic Art to taka Batushka 20 lat temu – a więc niezbyt wyszukany black metal, urozmaicony efekciarskimi sztuczkami kuglarskimi. Dziś są to prawosławne chóry, kiedyś były to wstawki symfoniczne, a raczej quasi symfoniczne – bo te tandetne syntezatorowe orkiestracje z prawdziwą symfonią miały tyle wspólnego, co Adam Małysz z kulturystyką.
Konfrontacja z czarną sztuką
Ale mądrzyć to się można po latach, patrząc na muzykę z perspektywy doświadczonego słuchacza. Gdy, bodaj w 1997 roku przeczytałem w Mysticu, że „Moon in the Scorpio” to black metalowa sztuka, która przyćmiewa dokonania Emperor, to z żółtą pianą w kącikach ust, niczym koń startujący w Wielkiej Pardubickiej, ruszyłem do Dziupli po kasetę. Niemal rżałem zdzierając folię z kasety i po raz pierwszy aplikując ją do walkmana. Nie powiem żeby mnie ta muzyka rozczarowała, ale żadnego szoku estetycznego wówczas nie przeżyłem. Nie raziło mnie nawet samo wykonanie czy brzmienie, ale miałem wrażenie, że w tej muzyce wcale nie dzieje się aż tyle, jakby mogło się na pozór wydawać.
Gdy jednak chwilę później wyszła „In Abhorrence Dementia” to wpadłem już w Limbonic Art jak mucha w pajęczą sieć. Zachwyciłem się tym krążkiem bez opamiętania – dramaturgia, symfoniczne rozpasanie, demoniczny klimat i świetna warstwa wokalna rzuciły mnie na kolana. Ta muzyka była uduchowiona, a jednocześnie zimna, bezduszna i nieludzka.
W kolejce do spowiedzi
Oczywiście dziś, pomimo ogromnego sentymentu dostrzegam w niej mnóstwo (głównie brzmieniowych) mankamentów. W 1997 roku byłem jednak w tej kapeli zakochany, a pewnego chłodnego, paskudnego marcowego dnia okazało się, że nie tylko ja. Gdy Limbonic Art przyjechał do Polski i miał wystąpić w warszawskim Remoncie, pod klubem pojawił się kilkusetosobowy tłumy miłośników „czarnej black metalowej sztuki”. Pamiętam, że było nerwowo i chyba ze dwa razy ktoś mnie zaczepiał dość stanowczo domagając się dofinansowania biletu. Wejście do klubu przeciągało się w nieskończoność, a gdy wreszcie zaczęto wpuszczać ustawiła się kolejka jak do konfesjonału i poruszała się tak powoli, że miałem wrażenie, że ludzie nie tylko okazują ochronie bilety, ale i wyznają grzechy. Zrobiło się jeszcze bardziej nerwowo, a ochrona w Remoncie nie należała do najsympatyczniejszych. Pamiętam jak kiedyś ochroniarz wymierzył siarczysty policzek wchodzącej do klubu dziewczynie, ktoś szybko zrobił z butelki tulipana i prawie wyjął mu oko. Poszły w ruch pięści, kopy i kamienie – w efekcie chyba właśnie wtedy impreza zakończyła się remontem Remontu.
Z czyśćca do piekła
No ale wróćmy do Limbonic Art – tego dnia na szczęście do takich dramatów nie doszło, choć ochrona się nie patyczkowała i dyscyplinowała coraz bardziej wzburzony tłum pięciami i kijami baseballowymi. Tak. W latach dziewięćdziesiątych koncerty metalowe zdecydowanie różniły się od spotkań chóru kościelnego z bielankami. Na domiar złego chyba właśnie wtedy przyjechali pod klub znajomi Gravelandowcy i zaczęli urządzać konkurs w rzucaniu w ludzi butelkami po piwie.
Jakimś cudem udało mi się wejść do środka bez skrojonego biletu, rozbitej głowy i złamanej nogi kijem baseballowym. Zanim skorzystałem z toalety i wbiłem się na salę, to na scenę wchodził Behemoth (Cold Passion i Asgaard upłynęły mi w kolejce), który zabrzmiał tego wieczoru mało selektywnie i zupełnie bez przekonania.
O krok od black metalowego zła
Zacząłem przepychać się w kierunku sceny, nacierałem bokiem wykonując kompulsywne ruchy – góra-dół. Tłum był tak zwarty, że czułem się kret drążący korytarze w twardej gliniastej ziemi. Brzmienie znów nie powalało – gitary ginęły pod naporem automatu perkusyjnego i syntezatorowych orkiestracji, wygrywanych chyba przez jakąś niewiastę. W połowie koncertu, gdy zdeptałem z 300 par nóg i wyrwałem tyle włosów, że można by z nich zrobić ze trzy peruki, udało mi się podejść pod samą scenę. Wizualnie zespół prezentował się znakomicie, nie tylko dzięki wymownym corpsepaintom, ale i charyzmatycznym, władczym pozom, który wówczas nadawały im aury demonicznego zła, a dziś pewnie wywoływałaby rozbawienie i naraziły ich na śmieszność.
W mniej przyjaznych rejonach
Drugi raz Limbonic Art wystąpił podczas Mystic Festival, którego główną gwiazdą był Emperor. Było to już po premierze trzeciej płyty „Ad Noctum – Dynasty of Death” (wcześniej wydali też na nowo nagrane demówki), na której zintensyfikowali i zagęścili brzmienie, przez co ich muzyka stała się bardziej brutalna, monolityczna i mniej klimatyczna. Podobał mi się ten album choć nie tak bardzo jak „In Abhorrence Dementia” – z perspektywy czasu uważam jednak, że po latach broni się chyba lepiej. Kolejnym krokiem ich muzycznego rozwoju była „The Ultimate Death Worship” z bardziej drapieżnym brzmieniem gitar i wycofanymi partiami klawiszowymi. Popularność norweskiego duetu spadała – symfoniczny black metal zaczął zjadać swój własny ogon i z małymi wyjątkami trafił do lamusa, jako jedna z bardziej pokracznych mutacji muzyki ekstremalnej. Moim zdaniem jednak ten późniejszy Limbonic Art wcale nie był zły – mniej było w nim taniego efekciarstwa, ale więcej prawdziwego gitarowego grania. Ich muzyka stała się bardziej jadowita, bezwzględna i zdecydowanie trudniej przyswajalna.
Niepotrzebny powrót
Nie zmienia to jednak faktu, że zespół ten był dość mocno przeceniany, a swój kultowy status wyrobił sobie głównie w Polsce. Po latach wrócili i wydali jeszcze dwie płyty, w 2007 roku – „Legacy of Evil”, a w 2010 roku „Phantasmagoria”. Niestety tym powrotem udowodnili, że nie mają absolutnie nic ciekawego do powiedzenia. Kto wie? Może nigdy nie mieli? Może po prostu pojawiali się we właściwym miejscu i we właściwym czasie, odpowiadając na ówczesne zapotrzebowania na takie granie. Bez względu na ocenę, ich dyskografię wciąż mam na półce (a dwójkę nawet na winylu) i nie zamierzam się jej pozbywać. Raz na jakiś czas, od wielkiego dzwonu lubię sobie wrócić do tej muzyki – może i tandetna, naiwna i kiepsko brzmiąca, ale jest świadectwem tamtych czasów, przesiąkniętych młodzieńczą naiwnością i poczuciem, że uczestniczy się w czymś elitarnym, ambitnym i niedostępnym dla zwykłych śmiertelników. Ba, nie tak dawno temu kupiłem sobie reedycje ich demówek – koślawe i nieudolne, ale posłuchałem z przyjemnością.
Też się przez krótki czas nabrałem na ich twórczość. Miałem przegrane dwie pierwsze płyty na kasetach i swego czasu nawet dość często wkładałem do magnetofonu. Jednak po kilkunastu miesiącach, gdy pojawił się Hammerfall, a ja nawróciłem się na żywiołowy heavy metal, o symfonicznym black metalu nie chciałem słyszeć. I tak jest w zasadzie do dziś.
Byłem na tym koncercie w Remoncie :). Strat własnych nie zanotowano 🙂
3 i 4 nadal sa sluchalne, zwlaszcza szybsze kawalki w stylu pits of the cold beyond. w sumie to mam nawet dalej koszulke z 4ki – jest juz w stanie polowicznego rozkladu i "do ludzi" jej raczej nie zakladam, ale mam
To trochę tak jakby chorować na grypę, a później zachorować na gruźlicę i być chorym do dziś 😉
Ja tam ich nadal lubię.
Na Mysticu w Krakowie wypadli całkiem nieźle, ale umówmy się – po żenadzie, którą był występ Peccatum, WSZYSTKO wypadłoby nieźle.