Dziesięć lat czekałem na drugi album MACABRE OMEN. Grecy stanęli jednak na wysokości zadania i odwdzięczyli się jedną z najlepszych płyt ubiegłego roku
Do zespołów black metalowych z przedrostkiem „pagan” podchodzę zwykle nieufnie – bo często wiąże się on z wesołkowatymi akustycznymi plumkaniami, brzmiącymi jak soundtrack do tańców przy ognisku i zabawy w rycerzy. Często trąci kiczowatym patosem i zbyt nachalną melodyką. A idąc krok dalej – bywa, że nabiera jakiejś baśniowej aury fantasy i z pradawnych borów zaczynają wychodzić jednorożce i latające wróżki w przezroczystych kolorowych sukienkach.
Wolę black metal zimny i surowy, wolę gdy zionie on bluźnierczą patologią i opętanym szaleństwem. Na „God Of War” jest patos i mnóstwo melodii, las i bitewna atmosfera, są deklamacje i akustyki, melodyjne zaśpiewy i chóry. Wszystkie te elementy zostały jednak zaaranżowane z niezwykłym smakiem i wyczuciem – we właściwych proporcjach oraz z naturalnym wdziękiem – gdzie po pewne środki wyrazu sięga się by coś przekazać, a nie tylko dlatego że są dostępne i warto je wykorzystać, by udowodnić jacy to jesteśmy wszechstronni i różnorodni.
Na „God Of War” jest też black metal – jego atmosfera nie gubi się pośród tych lasów, płonących ognisk i pogańskich obrzędów. Ta wściekłość, agresja, mrok i przytłaczający ból są w tej muzyce wciąż obecne – nawet jeśli przyczajone gdzieś w drugim planie, ukryte w cieniu starych rozłożystych drzew, ginące w szumie ich liści i tysiącu niepokojących odgłosów, które wydaje nocą las.
W tej żegludze do pradawnych czasów jest patos i duma, jest męstwo i odwaga – ale nie wykute plastikowym mieczem kupionym na kościelnym odpuście, ale czymś prawdziwym – twardym jak stal i ciemnym jak krew, zakrzepnięta na poszczerbionym ostrzu ciężkiego miecza. Poczuciem braku lęku przed śmiercią i ostatecznym końcem. Nie przypadkowo już w pierwszym utworze padają słowa: „Mortal, I do not fear death. It is of no concern to me.”
Wspaniałe są te wysokie, histeryczne krzyki – czasem bliskie i przerażające, czasem jakby z oddali, niesione przez echo i wiatr. Kojarzą mi się w wokalami na pierwszej płycie In The Woods…
Piękny hołd dla pradawnej Grecji, wspaniała podróż w czasy, gdy 300 Spartan pod wodzą Leonidasa odpierało 100-tysięczną armię, nie bojąc się kryzysu, syryjskich uchodźców i wahań kursu euro. Bardzo ciekawa, zróżnicowana, bogata i interesująca płyta, po którą warto sięgnąć, choć pewnie nie będzie on rozpoczynać listy rocznego podsumowania Metal Hammera czy Terrorizera.