Po pierwszej nocy spędzonej z nową płytą Mānbryne – Interregnum: O próbie wiary i jarzmie zwątpienia (premiera, piątek 13 października) nie mam wątpliwości, że to znakomity materiał, który powinen zachwycić wszystkich fanów ich pierwszego krążka
Ja również się zachwycam, pomimo tego, że chłopaki nie prezentują black metalu o estetyce, która idealnie wpisuje się w mój gust. To nie jest black metal niebezpieczny, autodestrukcyjny, wiodący ku zatraceniu. A przynajmniej nie w tej prostej, oczywistej i od razu czytelnej formie. Manbryne gra muzykę elegancką, wyniosłą, chwytającą za gardło, ale nie w bezpośredni, dosłowny i dosadny sposób. Nie ma tu brudu, zgnilizny i piwnicy przesyconej słodkawym zapachem rozkładających się zwłok. Manbryne porusza się w niezwykle efektownej (by nie rzecz efekciarskiej) stylistyce, mogącej na pierwszy rzut oka kojarzyć się z „zarobkowym black metalem” spod znaku Behemoth czy Batushka.
Ale to tylko pozory, bo w rzeczywistości nie ma tu dróg na skróty, tandety, ani taniego efekciarstwa. Owszem Manbryne żongluje black metalową konwencją kształtowaną przez dekady, symfonicznym rozmachem, chwytliwą melodyką, skrzętnie budowaną dramaturgią, nieśpiesznie sączącym się mrocznym klimatem. Jednak każdy dźwięk i każde wypowiedziane słowo niosą prawdę, umykając teatralnej wizualizacji, która pojawia się na pierwszym planie.
Płyta wchodzi właściwie od pierwszego przesłuchania, bo posiada chwytliwe, wyraziste riffy, mocno zaakceptowane melodie i czytelną, charyzmatyczną warstwę wokalną, za którą stoją naprawdę dobre teksty z frazami wbijającymi się w pamięć i rzeźbiącymi trwałe ślady w trajektoriach myśli. „Interregnum: O próbie wiary i jarzmie zwątpienia” w odróżnieniu jednak od płyt efektownych i atrakcyjnych od pierwszej konfrontacji (vide „The Satanist”) z kolejnymi przesłuchaniami nie obnaża pustki i banalności, ale wciąga głębiej w dalsze kręgi piekła, których nie sposób dostrzec stojąc na przedsionku.
Bo wbrew pozornie przyjaznej, chwytliwej i miłej powierzchowności w tej muzyce nie ma nic wesołego, banalnego ani fasadowego. To ciemność i beznadzieja, posunięte do skrajności, nawet jeśli początkowo zupełnie nieoczywiste, bo otoczone ciepłym ramieniem czytelnego brzmienia, dające poczucie bezpieczeństwa zniuansowaną i selektywną produkcją. Manbryne to wędrówka w ciemność, bezkresny tunel bez światła dającego nadzieję i zwiastującego kres wędrówki.
Znakomita płyta na wiele przysłuchań – bardzo uniwersalna w swej wymowie, bo mogąca zadowolić słuchacza, który tylko stanie u progu, ale także dostarczyć emocje tym, którzy będą mieli chęć i odwagę pójść dalej. Do samego dna. Do samego końca, gdzie nie ma już nic. Nawet chęci powrotu.