Obfite plony na spalonej ziemi

    0

    Nie wiem jak wcześniej, ale na początku lat 90-tych VENOM był strasznie chłostany. Szczególnie na łamach brytyjskiego prasy, z której soki spijaliśmy dzięki kalkom pierwszych numerów Metal Hammera, gdzie swoim kunsztem dziennikarskim, erudycją i znawstwem tematu popisywały się takie tuzy dziennikarstwa jak Pipa Lang. 

    Venom to prostackie, kwadratowe gówno, które najpierw starało się płonącym krzyżem odwrócić uwagę od swej muzycznej indolencji, a później grało kwadratowy, przewidywalny heavy metal z paralitycznymi partiami gitar, koślawymi solówkami i sekcją rytmiczną, którą z powodzeniem można by zastąpić odgłosem zamykanej klapy od sedesu.
    Oczywiście dobry Bóg nie obdarzył brytyjskich dziennikarzy takim talentem jak mnie, więc nie ujmowali powyższych kwestii w tak wyszukany i obrazowy sposób – niemniej merytorycznie właśnie do tego można by ich recenzje sprowadzić.

    A ja ten VENOM zawsze kochałem – i to nie tylko te pierwsze płyty, za które dałbym sobie wyciąć na moim młodzieńczym pośladu pentagram i posypać go solą, ale i także te późniejsze – gdy za mikrofonem stanął Demolition Man (bardziej obeznanym z NWOBHM znany z doskonałego Atomkraft).
    Choćby taki „The Waste Lands” pokochałem od pierwszych obrotów taśmy w moim walkmanie. Pokochałem mimo, że w owym czasie skłaniałem się ku brutalniejszym dźwiękom i karmiłem duszę wszelakim mięsiwem, najchętniej tłustym i surowym, podlewanym gorącą czerniną z peryglacjalnych kaczek skubiących zieleninę porastającą skandynawskie fiordy.
    A tu czysty heavy metal, surowy NWOBHM z wysmakowanymi partiami gitar i klimatem, który mojemu niewprawionemu uchu przywodził na myśl wczesne Iron Maiden. Ale przecież nie do końca bo w tym Venomie wciąż był Venom, przecież partie gitar cięższe, a Demolition Man nie śpiewał i nie zawodził – on przemawiał jak gorejący krzew do Mojżesza. Z taką pasją i przekonaniem, że już po pierwszym odsłuchu gotów byłem zdjąć buty i uwierzyć, że rozstąpi się przede mną morze.
    Mijają lata, dekady całe, od tamtej pory zdążyły mi już nie tylko urosnąć włosy na klacie, ale nawet posiwieć i za każdym razem gdy włączam „The Waste Lands” to buty same mi się rozwiązują i tęsknym wzrokiem patrzę w kierunku morza.
    Absolutnie wyjątkowa płyta, która w dyskografii Venom pełni pewnie podobną rolę jak Tomasz Hajto w panteonie największych obrońców w historii piłki nożnej, ale ja kocham i czczę („The Waste..”, nie Pana Tomka) i wracam do tej płyty nie rzadziej niż do tych absolutnie klasycznych i uwielbianych albumów Anglików.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj