SACRILEGE – Behind the Realms of Madness

0

Rok 1985 przyniósł debiut SACRILEGE. W przyszłości ich muzyka zwolni, nabierze ciężaru, mocy i dostojeństwa. Na „Behind the Realms of Madness” to skurwysyński thrash przesiąknięty crust/punkowym duchem. Nieco ponad 26 minut grania tak powalającego, że tracę oddech i miękną mi kolana.

To nie solówa na placu zabaw w ogródku jordanowskim, to konfrontacja, w której wszystkie chwyty są dozwolone, uliczna walka od ostatniej kropli krwi o więcej niż życie. Jej stawkę jest honor!

W głosie Lyndy Simpson słychać punkową rebelię i nieokiełznanie, a gitarowe riffy są tak charyzmatyczne, dobitne i spektakularne, że serce zaczyna bić nie tylko w piersi, ale i w uszach. Jednocześnie słuchać tu heavy metalowe harmonie i bardziej złożone aranżacje. W to wszystko wbijają się gitarowe frazy – bezwzględne, chamskie i bezczelne – nie tak szybkie i brutalne jak na wydanym dwa lata później „Scum”, ale o tym samym rodowodzie, z tej samej gleby wyrastające.

Tyle, że tu utwory mamy dłuższe, bardziej wyrafinowane, łączące punkową bezkompromisowość z metalową erudycją, a riffy są jak wściekłe psy, które tylko czasami spuszcza się ze smyczy. Tak jak w pulsującym, tętniącym agresją „Shadow From Mordor”, czy na rozpoczęcie trzeciego na płycie „At Death’s Door”, przy którym mam dreszcze, a włosy stają mi na sztorc. To proste riffowanie na początku drugiej minuty jest jak smaganie batem rozcinające skórę, a wokal Lyndy, czysto punkowy, dosadny, wulgarny, jakby pluła słowami, jakby wykrzykiwanymi frazami wymierzała otwartą dłonią palące razy prosto w twarz.

Jednym z moich ulubionych punktów tego albumu jest „The Closing Irony”. Pierwsza minuta tego kawałka to czysta magia, a później to powracające uderzenie w dzwon, solo jakby z innego świata, i znów dzwon i przekręcenie „pokrętła zajebistości” do poziomu, przy którym pragnę wyskoczyć ze swojego własnego ciała i kopnąć samego siebie w dupsko. Dopełnieniem jest pełen determinacji, histeryczny wokal, a na koniec uderzenie w dzwon i leżymy na podłodze. O odpoczynku jednak nie ma mowy, bo od razu na buty bierze nas ostatni na płycie „Out of Sight, Out of Mind”. I znów kopanie po brzuchu, skakanie po twarzy i równanie z ziemią. Riffy są obłędne, prują i rozrywają w sposób prosty, dosadny, bez żadnej ekwilibrystyki i gitarowej hochsztaplerki.

A gdy kawałek się urywa kończąc płytę, cisza jest tak wymowna, gwałtowna i brutalna, że natychmiast chcemy ją przerwać i włączyć ponownie. I tak cały dzień od rana do wieczora, bo to jeden z tych albumów, który sprawia, że jak już do niego powrócę do szybko oswobodzić się nie mogę.

 

Postaw mi kawę na buycoffee.to

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj