W XXI wieku coraz śmielej zaczęły powracać niemodne w drugiej połowie lat 90. podgatunki metalu. Opadł kurz po eksplozji grunge, lenary wychodziły z mody, jazda na rolkach przestawała być szczytem młodzieżowej awangardy. Coraz śmielej dochodziły do głosu zespoły opierające swą muzykę na klasycznych wzorcach
Druga połowa lat 90. nie była najszczęśliwsza dla thrash metalu. W tamtym czasie słuchałem głównie klasycznych, dobrze mi znanych płyt, uważając, że ten gatunek po prostu się skończył. Wielu muzyków pomyślało podobnie i w efekcie część zespołów zakończyło działalność (powracając triumfalnie w XXI wieku), albo próbowało swą muzykę unowocześnić i dogonić słuchacza dzięki stylistycznym przepoczwarzaniom.
Przyznam, że i wtedy i dziś część z tych – nazwijmy to „postthrashowych” eksperymentów trafiło w mój gust i do wielu albumów z tamtego okresu wciąż powracam. Ba, niektóre z nich cenię bardziej, niż pożądane przez fanów powroty do thrash metalowej stylistyki, choćby w wykonaniu taki zespołów jak Kreator, Forbidden czy Xentrix. Wolę nawet Metallikę z płyty „Load” niż tą współczesną.
Niezwykle ważną płytą dla powracającego thrashu była „The Gathering” amerykańskiej grupy Testament. Płyta nowoczesna, porywająca, na wskroś thrash metalowa, ale jednocześnie bez żadnych gatunkowych kompleksów każących rekonstruować minione czasy. Dla odrodzenia gatunku jeszcze ważniejszym albumem była „Tempo of the Damned” EXODUS. Powiedzieć, że Amerykanie powrócili z tarczą to nic nie powiedzieć. Oni włączyli się do gry wchodząc razem z drzwiami i futryną na ramionach. Stworzyli prawdziwego potwora – płytę, którą do dziś wiele osób uważa za najlepszą w ich dyskografii.
Mam wrażenie, że to właśnie ta płyta sprawiła, że thrash metal na dobre zaczął wracać. Nie tylko w wykonaniu starych reaktywujących się zespołów, ale także za spawą młodego pokolenia, zafascynowanego muzyką z czasów, których nie pamiętało nawet z okres prenatalnego.
Na scenie pojawiło się mnóstwo mniej lub bardziej udanych klonów Exodus, Slayer, Anthrax, Kreator, Megadeth. Ed Repka zakasał rękawy i zaczął robić kolejne okładki, a producenci naszywek, dżinsowych kurtek i adidasów z dużymi białym jęzorami zatarli ręce.
Oczywiście rzuciłem się na ten „nowy-stary” thrash metal jak Trynkiewicz na furtkę od przedszkola, zachłystując się kolejnymi odkryciami. Kupowałem każdą płytę z kanciastą logówką na okładce i kolejnym bohomazem Repki (lub nawiązującym do jego stylu).
– Thrash powrócił! – cieszyłem się jak dziecko, a na koncertach przepychałem pod sceną z ludźmi, którzy zwracali się do mnie „proszę pana”.
Oczywiście z czasem ten cały „retro thrash” wywinął spektakularnego orła. Okazało się, że 143. wariacja na temat Exodus zamiast cieszyć, nuży, a ilekroć miałem ochotę powrócić do thrash metalowej młócki to łapałem się na tym, że wolę sięgnąć po albumy Exodus, Overkill, Slayer, Megadeth niż dokonania młodych gniewnych.
Oczywiście ta thrash metalowa scena wciąż istnieje i pewnie taki Vlad Nowajczyk potrafiłby wymienić 478 zajebistych płyt, które ukazały się w tym tygodniu. Tyle, że ja nie widzę w niej wiele rzeczy świeżych i godnych uwagi, a na koncertach „kudłatych neosofixów” już nie spotykam. Pewnie urośli, ścieli włosy, zapuścili brody i chodzą na koncerty Mgły, Batushki i Behemotha. Możliwe też, że trawersują chimerę pod kątem kognitywnym.
Jednak nie o wszystkich płytach z tej powracającej fali thrash metalu zapomniałem. Nie jest tak, że nie pozostawiła ona po sobie wartościowych albumów – owszem będących wariacją na temat lat 80., ale zagranych z werwą i polotem. Jednym z przykładów jest amerykański DEKAPITATOR – ich obie płyty wciąż powalają i powracam do nich z nie mniejszą ekscytacją niż do thrash metalowych albumów, którymi się inspirowali i uznawane są za klasyką. No, ale dobrze – DEKAPITATOR to żadne neosofixy, ale starzy załoganci, którzy udowodnili, że radzą sobie doskonale również na thrash metalowym gruncie.
Wspomnijmy jednak FUELED BY FIRE i ich debiutancki album „Spread the Fire” z 2006 roku. Dziś sobie do niego powróciłem i muszę przyznać, że słucha się znakomicie. Oczywiście ta płyta została nagrana 20 lat za późno, by mogła zyskać miano klasyka, ale uważam, że w niczym to nie umniejsza zawartej na niej muzyce. Thrash metal najwyższej próby, świetnie zagrany, doskonale brzmiący, z porywającymi riffami, galopującą rytmiką i dobitnie wykrzyczanymi tekstami. Oczywiście do „Spread the Fire” nigdy nie będę miał sentymentu tak dużego jak do starych thrash metalowych albumów, przy których skakałem z wersalki na dywan z rakietką do badmintona, która służyła mi za gitarę. Muzycznie jednak absolutnie niczego jej nie brakuje.
Jedyne co mnie trochę smuci to fakt, że płyta, która ma już 16 lat wciąż jest dla mnie nowa. Gdy się ukazywała w 2006, taka sama perspektywa czasowa dzieliła mnie od płyt nagranych w roku 1990. A przecież one były wówczas klasyczne i stare.