To jedna z lepszych ubiegłorocznych płyt, spośród tych, które przeszły bez najmniejszego echa. Nie przypominam sobie żadnej recenzji tego krążka, nie natknąłem się na żadne dyskusje na jego temat. Przemknął jak choroba subkliniczna, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu
A może tak ma być? Bo kto normalny nazywa zespół STRIGASKÓR NR. 42 i pochodząc z Islandii wydaje płytę w polskiej wytwórni parającej się muzyką death metalową?
STRIGASKÓR NR. 42 też zaczynali od death metalu – ale chronologicznie były to czasy bardzo odległe, muzycznie – dalsze niż wynosi odległość Ziemi od planety Melmak.
STRIGASKÓR NR. 42 nagrał split z osławionym Sororicide i In Memoriam. Później wydał demo i w 1994 roku płytę Blót, która ponoć jest jakimś przekultem. Nie znam zupełnie. Scenę islandzką w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych interesowałem się równie mocno jak dziś ligą hokeja w Singapurze.
Tymczasem w ubiegłorocznym „Armadillo” zakochałem się i wracam do niego regularnie. Cenię oryginalność tej płyty i całkowite oderwanie od większości rzeczy, których słucham na co dzień. Nie mam pojęcia co oni grają, bo na muzyce znam się słabo – ja słyszę w tym mnóstwo punka i rock and rollowej energii, luzu, jazzowych odjazdów, nieskrępowanej muzycznej wyobraźni i radości grania. Wspaniały pulsujący bas miejscami przywodzi na myśl PRIMUS, niektóre riffy przywołują VOIVOD, a lekko psychodeliczne, narkotyczne odjazdy niosą za sobą echo wczesnego PINK FLOYD. Do tego dęciaki, niemal industrialne pasaże i noise’owe szaleństwa. Ta płyta to cudowny i różnobarwny kalejdoskop dźwięków – szalonych, nieokiełznanych, przepysznych. A jednocześnie się to wszystko nie rozłazi – jest dyscyplina i spójność tych dźwięków. Cóż za wspaniała energia, feeling, oryginalność i świeżość!
STRIGASKÓR NR. 42 też zaczynali od death metalu – ale chronologicznie były to czasy bardzo odległe, muzycznie – dalsze niż wynosi odległość Ziemi od planety Melmak.
STRIGASKÓR NR. 42 nagrał split z osławionym Sororicide i In Memoriam. Później wydał demo i w 1994 roku płytę Blót, która ponoć jest jakimś przekultem. Nie znam zupełnie. Scenę islandzką w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych interesowałem się równie mocno jak dziś ligą hokeja w Singapurze.
Tymczasem w ubiegłorocznym „Armadillo” zakochałem się i wracam do niego regularnie. Cenię oryginalność tej płyty i całkowite oderwanie od większości rzeczy, których słucham na co dzień. Nie mam pojęcia co oni grają, bo na muzyce znam się słabo – ja słyszę w tym mnóstwo punka i rock and rollowej energii, luzu, jazzowych odjazdów, nieskrępowanej muzycznej wyobraźni i radości grania. Wspaniały pulsujący bas miejscami przywodzi na myśl PRIMUS, niektóre riffy przywołują VOIVOD, a lekko psychodeliczne, narkotyczne odjazdy niosą za sobą echo wczesnego PINK FLOYD. Do tego dęciaki, niemal industrialne pasaże i noise’owe szaleństwa. Ta płyta to cudowny i różnobarwny kalejdoskop dźwięków – szalonych, nieokiełznanych, przepysznych. A jednocześnie się to wszystko nie rozłazi – jest dyscyplina i spójność tych dźwięków. Cóż za wspaniała energia, feeling, oryginalność i świeżość!
Chciałbym, żeby ludzie tego posłuchali ale co ja mogę? Złośliwi mówią, że mojego bloga tylko kuce czytają, a jak polecałem koledze, który prowadzi „Kleryków…” to mnie zbył brakiem czasu… a później wkleił dwa memy o Kwaśniewskim 🙁
Tylko Armadillo nie jest z 2015, tylko z 2013. 🙂
Tak podaje metal-archives, ale dopiero w 2015 roku doczekała się oficjalnego wydania na CD. Możliwe jednak, że dwa lata wcześniej członkowie zespołu i ich znajomi mieli ten materiał na laptopach 🙂