GRAVELAND: Celtycka zima

    1

     Wtedy black metal był czymś niebezpiecznym i złym – to nie był kolejny odłam muzyki metalowej. Ta muzyka żyła swoim własnym życiem, pełna pogardy i wyniosłości, arogancka, brutalna, łamiąca konwenanse i plująca na wszystkie świętości

    Była jesień 1994 roku – zamierzchłe już czasy, gdy okolice w których mieszkam nie były szczelnie zabudowane blokami i można było iść do szkoły przez pola. Nieraz wychodziłem rankiem, godzinę wcześniej i brnąłem miedzami, patrząc jak iglica Pałacu Kultury wyłania się z mgły i strzępi linię horyzontu. I jedna z takich pieszych wędrówek zawsze będzie mi się kojarzyć z tą płytą – pamiętam ten zimny mglisty poranek, zaoraną ziemię przyklejającą się do moich butów i ten upojny zapach dymu, który unosił się nad polami. Nie widziałem nigdzie ognia, nie wiedziałem płonących ognisk, ale ten dym był tak mocno wyczuwalny, że chyba jeszcze z tydzień czułem go we włosach, a i dziś go czuję gdy rozpoczyna się ta płyta.

    Bez mrugnięcia okiem, bez dystansu

    Intro rozpoczynające „The Celtic Winter” jest czymś absolutnie genialnym i porażającym – tworzy atmosferę tak brutalną, mroczną i przerażającą, że od dwudziestu lat za każdym razem gdy włączam ten krążek wciąż ściska mnie w gardle. Słychać ten wiejący wiatr, tętent końskich kopyt, szczęk oręża, dzikie jęki konających i trzask płomieni trawiących ich dobytek. Jednocześnie jest w tym coś tajemniczego, pięknego i wzniosłego – jakby ta śmierć, która właśnie zbiera swoje żniwo emanowała jakimś natchnionym, poetyckim blaskiem.

    A gdy kończy się owe intro zderzamy się z czymś zupełnie nieprawdopodobnym – czystym złem, zwierzęcą pasją i prostotą, black metalem jakiego nie gra się już od lat – black metalem, który miał sporo wspólnego z punkową rebelią, muzyką, która zanim została pożarta, strawiona i wydalona przez popkulturę, zanim stała się karykaturą samej siebie – miała zmieniać świat, a jeśli tego się nie da, miała go podpalić i zmienić w garść popiołu.

    Tu nie było mrugnięcia okiem, dystansu i tolerancji. Albo byłeś z nami, albo przeciwko nam. Zabijaj z nami albo giń z naszej ręki! – chyba coś takiego po angielsku miałem wypisane na kostce, w której nosiłem podręczniki w ogólniaku

    Prawdziwy black metal

    Wtedy black metal był czymś niebezpiecznym i złym – to nie był kolejny odłam muzyki metalowej. Ta muzyka żyła swoim własnym życiem, pełna pogardy i wyniosłości, arogancka, brutalna, łamiąca konwenanse i plująca na wszystkie świętości. Podobała mi się ta pewność siebie, ta niepoprawność polityczna, to wyniosłe poczucie przynależności do czegoś elitarnego, niedostępnego dla zwykłego Janusza i Grażyny – którzy mówili, że Metallica to nawet całkiem fajna jest, a szczególnie te spokojniejsze kawałki. „The Celtic Winter” to właśnie świadectwo tamtych czasów, cząstka tej duchowej rebelii, ostatni zryw muzyki metalowej dążącej do prawdziwej ekstremy. To była muzyka, której zwykli ludzie się bali, muzyka, której fani byli wyznawcami.

    1 KOMENTARZ

    1. Ale pierniczysz kolego jakbyś wiedział jak ta płytka była nagrywana to byś się zdziwił , poza tym Fudali już potwierdził w wywiadzie dla 'Metal Humor' że na perkusji grał człowiek z zespołu '' Mancu '' 🙂 tak tak ten zespół od kolęd . Bo Fono-Plastikon to było właśnie ich studio i Melissa production nagrywała tam swoje zespoły . Dlaczego Fudali potwierdził ten fakt że Capricornus nie grał na tej płytce ? pewnie dlatego że żałuje mu sianka z kolejnych re-edycji płyt, koszulek etc . proste ale prawdziwe . No i dalej teraz możesz sobie marzyć lub raczej leszczom wróżyć z fusów 🙂

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj