MARILYN MANSON: Między depresją a euforią

    0

    W 1996 roku na jednej z imprez usłyszałem utwór „”The Beautiful People” grupy zwanej MARILYN MANSON. Nie spodobał mi się – takie „hopsa sa!” Dorośli i poważni metalowcy nie słuchają takich głupot

    Kolega z ławki kupił sobie płytę „Antichrist Superstar” i katował się nią regularnie chwaląc przy każdej okazji. Patrzyłem na niego z pobłażaniem i współczuciem, gdyż w moim walkmanie obracały się kasety takich tuzów jak SATYRICON, IMMORTAL czy EMPEROR, a on biedaczysko słuchał jakiegoś pomalowanego pajaca, który wyglądał jak brzydka dziewczyna po przejściach. MANSON był dla mnie żałosny, no i do tego to hopsasa!

    Inna twarz ekstremy

    Przejrzałem na oczy dopiero na początku studiów – nie pamiętam już dokładnie jak to się stało, ale wreszcie zmusiłem się by przesłuchać „Antichrist Superstar” w całości.
    Przesłucham i zrozumiałem, że ta „brzydka dziewczyna po przejściach” jest bardziej ekstremalna niż większość chłopców z bogatych, porządnych domów, którzy postanowili swoje pryszcze schować pod grubą warstwą farby plakatowej.
    W tej muzyce usłyszałem prawdziwe ekstremum – wściekłość na pograniczu histerii, nienawiść na pograniczu autodestrukcji. W tej muzyce było coś złego, niebezpiecznego i perwersyjnego w swojej wymowie.
    Kiedyś któryś z muzyków (chyba z Cannibal Corpse lub Obituary) powiedział, że brutalna muzyka, jednocześnie broni swoich słuchaczy przed brutalnością. Coś w tym jest, bo przecież absurdalnie brutalne teksty Cannibali pozwalały spojrzeć na ten brutalizm z rezerwą, z pewnym dystansem, który dodawał otuchy i pozwalał ten złowrogi świat okiełznać, zaakceptować i w pewien sposób się do niego zdystansować.
    Słuchanie death metalu przypominało mi wizytę trzylatka u dentysty – nie po to by borował czy wyrywał zęby lecz po to by się z nim oswoić i w razie konfrontacji czuć się pewniej i bezpieczniej
    Black metal był dla mnie muzyką niebezpieczniejszą i bardziej wciągającą – o ile trudno mi było utożsamiać się z gwałcicielem rozkładających się trupów w lirykach kapel death metalowych, tak emocje i przekaz piromanów z Norwegi działał na moją wyobraźnię jak płomienie ognia na Fantoft stavkirke.

    Muzyka skrajnych emocji

    I gdzie w tym wszystkim MANSON ze swoim hopsasa i wizerunkiem prowokacyjnego błazna? No właśnie. „Antichrist Superstar” to dla mnie płyta skrajnych emocji, muzyka w której nic nie jest takie sobie. Jak wściekła to do bólu, jak smutna to do łez, jak piękna to do okrucieństwa.
    Taka schizoidalna huśtawka napięć i emocji. W DNA tej muzyki wpisana jest choroba afektywna dwubiegunowa, ona od pierwszej do ostatniej nuty balansuje między depresją a euforią.
    Namieszał mi ten album mocno w głowie i choć nic już w twórczości MANSONA aż tak mnie nie porwało, to kupuję jego kolejne płyty i zawsze słucham ich z przyjemnością. Lubię eleganckie nawiązania do Bowiego na „Mechanical Animals”, dyskotekową rytmikę „The Golden Age of Grotesque”… na każdej płycie znalazłem coś co przykuło moją uwagę.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj