O ile piwniczną, rzężącą i mroczną Szwecję kocham całym swoim maryjnym sercem, o ile z lubością rozkoszuję się tymi skandynawskimi odjazdami i śmiałymi wycieczkami, które sprawiają, że ramy gatunku pękają jak szwedzka armata oblężnicza pod Jasną Górą – tak tę Szwecję melodyjną i poukładaną tylko lubię, a kocham tylko nieraz, w nagłych i niekontrolowanych porywach serca.
Jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą rzeczą nagraną w szwedzkim melodyjnym death metalu jest demo AT THE GATES – „Gardens Of Grief”. Dlaczego? Bo ta muzyka poniekąd łączy te dwie estetyki – cuchnie piwniczną wilgocią, rzęzi gitarami jak Fryderyk Chopin z płuc na kilka minut przed śmiercią, tchnie mrokiem, który można by kroić w plasterki i szyć z niego ramoneski – a jednocześnie jakże to wszystko melodyjne, jakże kunsztownie poukładane i urokliwe.
Pierwszy pełny album AT THE GATES – The Red in the Sky Is Ours nie ma już tego specyficznego uroku, ale docenić trzeba progres i mocno rysującą się indywidualność tej grupy. Wokale nadają na nieco wyższych rejestrach, kolejne frazy tekstu wyszczekiwane są z żarliwością, a warstwa muzyczna stała nieco bardziej płaska, ale jednocześnie bardziej wyrazista i pewnie przez to chwytliwsza. Są na tej płycie jednak fragmenty, których nie lubię – choćby jodłujący „The Season to Come”, który przywodzi mi na myśl osiągnięcia gimnazjalistów w szkole specjalnej o profilu muzycznym.
Z pełnych krążków Szwedów szczególny sentyment mam do With Fear I Kiss the Burning Darkness. Być może to sentyment podobny do sentymentu do pierwszej dziewczyny – bo właśnie za sprawą tego krążka zacząłem poznawać twórczość Szwedów. Ten album jest cholernie zwarty i intensywny – owszem bardzo melodyjny, ale te melodie chłoszczą, wwiercają się w głowę jak wiertarka udarowa w gipsową ścianę. Dobrą robotę robi też perkusja, która doskonale przyśpiesza tętno tej muzyce, a krzyczane, charakterystyczne wokalizy Lindberga bardzo zgrabnie łączą się z siarczystym brzmieniem gitar, które nawet w wolniejszych partiach nie tracą intensywności i wściekłego uporu. Jest tu też chyba mój ulubiony utwór At The Gates – „The Break of Autumn” z tym obłędnym riffem, który rozwija fajny motyw, najpierw urywając się jakby w niedopowiedzeniu akustycznej gitary, a później kończąc życie wraz z końcem utworu.
Płytą na pewnie zbliżonym poziomie jest „Terminal Spirit Disease” – ale do mnie zdecydowanie przemawia mniej niż poprzedniczka. Nie czuję już tej wściekłej intensywności – brzmienie jest nieco cięższa i bardziej mięsiste – z realizatorskiego punktu widzenia być może lepsze, ale w tych melodyjnych riffach nie czuję już tego wkurwienia i pędu.
No i nastał rok 1995 a wraz nim „Slaughter of the Soul” – największe dokonanie At The Gates – na pewno z komercyjnego punku widzenia. Dla mnie to jednak było już trochę za późno – zaczynałem regularnie malować twarz farbą plakatową i biegać z pochodnią w ręku po lasach w rytm muzyki skandynawskich piromanów. Nie przekonałem się do tej płyty w chwili jej premiery, nie przekonałem się wracając do niej po latach. Ja ją bardzo cenię i doskonale wiem, za co zyskała taki poklask – pewnie nawet mógłbym krzyczeć: teraz! teraz! we właściwych momentach i z gracją i taktem kręcić głową młynki. Niemniej jednak to nie do końca moja bajka i nigdy nie powiem, że kocham.
I wiecie co? Podoba mi się ta ostatnia płyta – jej chwytliwość, czyste brzmienie, wymuskane solówki i ten głos Lindberga jakiś taki dojrzalszy, bardziej świadomy każdego słowa i każdej wykrzyczanej frazy.
Lindberg byl uwazany za jednego z najlepszych death metalowych wokalistow. Niesamowity jest ten jego wrzask, ile w tym szaleństwa, histerii… Ciary mam za kazdym razem jak slucham wczesnych plyt. A ostatni album jest bardzo udany.
To jest kapela, ktorej w zadnym razie nie mozna stawiac w jednym rzedzie z reszta szwedzkich kapel grajacych melodyjny death. Mamy tu zupelnie inny poziom – melodie, aranzacje, wykonanie jest o niebo lepsze niz w takim chociazby dark tranquility.