Z perspektywy czasu nie mam wątpliwości, że PANTERA była jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych zespołów lat 90. Od ponad 30 lat powracam do ich dokonań regularnie, a premiery ich poszczególnych płyt wryły mi się w pamięć na zawsze i pewnie już do końca życia będą budzić sentyment i jedne z najfajniejszych wspomnień lat nastoletnich
Pierwszym utworem Pantery, który usłyszałem był „Walk” z najnowszej wówczas płyty „Vulgar Display Of Power”. Puścili w środku nocy w radiu WAWA i zrobili to na tyle niespodziewanie, że nie zdążyłem nagrać. Wrażenie było jednak piorunujące, zwarty powalający riff, gniewny ekspresyjny wokal! Ten kawałek był dla mnie jak cios pięści z okładki płyty, którą zobaczyłem dopiero kilka lat później. Pantera grała we własnej lidze – ich muzyka wydała mi się świeża, unikalna, zupełnie niepodobna do wszystkiego co dotąd słyszałem.
Następnego dnia wyruszyłem na poszukiwania kasety, ale niestety bez rezultatu. Kupiłem wtedy debiutancką płytę Pro-Pain, którą polecono mi jako „coś podobnego do Pantery”. Na samą Panterę musiałem jednak jeszcze poczekać. Ostatecznie udało mi się zakupić „Vulgar Display Of Power” w sklepie z kasetami przy ul. Dolnej, wkrótce po tym jak dostałem pierwszego walkmana. Było to pirackie wydanie z Euro-Star, na którym zamiast oryginalnej okładki zamieszczono malutkie zdjęcia poszczególnych członków zespołu.
Szczęście pierwszego odsłuchu zburzył fakt, że w drodze powrotnej z Warszawy dwóch wyrostków skroiło mi słuchawki. Historia znana, a jak ktoś nie zna to polecam tutaj:
Inny rodzaj muzycznej agresji
Sama płyta okazała się genialna – od pierwszego do ostatniego utworu. To był zupełnie inny rodzaj agresji, niż ten, z którym zetknąłem się wcześniej w muzyce. Thrash w wykonaniu Slayer, Kreator czy Sodom był złowrogi i bezlitosny, pierwsze poznawane przeze mnie zespoły death metalowe kreowały atmosferę grozy, przywoływały koszmary, które mogłby być dźwiękową ilustracją horrorów – bardziej dosadnych i przemawiających do mojej wyobraźni niż obrazy filmowe. Tymczasem agresja Pantery wydała się bardziej przyziemna, życiowa, rzeczywista.
W tej muzyce nie było demonicznych sił i szatańskich podszeptów, gdy zamykałem oczy spod łóżka nie wychodzili zmarli, a nagie konary pobliskich drzew nie ożywały i nie zaczynały drapać po szybie okna mojego pokoju. Pantera była jak kopniak w twarz zainkasowany na ulicy, jak kij baseballowy, który z głośnym świstem przelatuje nad głową i urywa kaptur od kurtki. Agresja Pantery nie wystrzeliwała z głośników zadając bezładne ciosy, ona zdawała się narastać, kumulować, wrzeć i bulgotać zanim na dobre eksplodowała. Ta muzyka była niesamowicie selektywna, chwytliwa, dosadna i bezpośrednia. Nie potrzebowałem dziesiątek odsłuchów by wgryźć się w tajniki pokręconych riffów czy odjechanych technicznie solówek. Najpotężniejszą siłą Pantery były „rwane riffy” – jak to z kumplami zaczęliśmy określać ten sposób grania, który w późniejszym czasie odnajdowaliśmy także na innych płytach różnych zespołów. Gdybym mógł w tamtym czasie wskazać swój ulubiony utwór z tej płyty mój wybór padłby pewnie na „Fucking Hostile”. Kawałek, który nagrywałem na każdą imprezową składankę (bo to był czas, gdy zaczynaliśmy robić pierwsze imprezy – najpierw u kumpla w garażu, później u drugiego kumpla na strychu). Szybki, radykalny, bezkompromisowy – z powalającymi partiami wokalnymi Anselmo. Czego my przy tym utworze nie wyrabialiśmy? Biegaliśmy po ścianach, wyskakiwaliśmy pod sam sufit i upadaliśmy na kolana, przewracaliśmy się i tarzaliśmy się po podłodze, turlając się i skacząc jeden na drugiego jak piłkarze po zdobyciu upragnionego gola w 93. minucie meczu.
Gdy nasi nauczyciele wymyślili na Dzień Wiosny konkurs, w którym będziemy udawać różne zespoły, od razu postanowiłem, że chcę „odegrać” kawałek Pantery. Nie było ważne, że tego zespołu w mojej podstawówce nikt nie znał, ani nawet ja sam nigdy nie widziałem Pantery na scenie. Po prostu w owym czasie wydawali mi się najlepszym zespołem na świecie i byłem przekonany, że jak „odegramy” ich kawałek na sali gimnastycznej, to po lekcjach wszyscy z mojej szkoły, łącznie z panem z kotłowni i paniami woźnymi pobiegną na pobliskie targowisko po kasetę Pantery. Początkowo na potrzeby przygotowywanego performance planowałem „ Fucking Hostile”, ostatecznie jednak uznałem, że to zbyt oczywiste i przytłaczające. Włączyć muzykę i urwać publice łeb w trzeciej sekundzie to żaden wyczyn. Poza tym istniało niebezpieczeństwo, że jak kawałek ryknie to mi go po prostu wyłączą i przepędzą mój zespół ze sceny. Mój wybór padł na „Hollow”, bo podjąłem perfidny plan, że publikę najpierw spokojnym fragmentem oczaruję i omamię, a dopiero później zacznę skakać po głowach.
Historia znana, a jak ktoś nie zna to polecam tutaj:
Powrót do przeszłości
Oczywiście gdy poznałem „Vugar” zaraz dowiedziałem się, że to nie jest pierwsza płyta Pantery. Szybko natrafiłem na „Cowboys From Hell” wydaną na pirackiej kasecie mg. Spodziewałem się, że płyta będzie słabsza od „Vulgar”, ale po kilkunastu przesłuchaniach pokochałem ją równie mocno. Miałem wrażenie, że mniej na niej Pantery, a styl zespołu jeszcze nie do końca się wykrystalizował – słyszałem tu więcej heavy metalowych czy nawet hard rockowych patentów, a balladowa „Cemetery Gates” początkowo nie przypadła mi do gustu. Po kilku latach nawet ją znienawidziłem, bo kumpel z ogólniaka kupił sobie „Cowboys…” i słuchał non stop tylko „Cementary Gates”. Zapytacie: a co cię obchodzi czego słuchał twój kumpel? Ano obchodzi, bo w tamtym czasie on bardzo często nosił ze sobą dwukasetowy magnetofon z milionem świecących diod, z którego albo leciało „Cemetary Gates”, albo Aerosmith „Amazing”. Na dodatek często to właśnie on robił imprezy, więc siłą rzeczy miał kluczowe zdanie w doborze muzyki.
– Demokracja kończy się tam – wskazywał na miejsce przed furtką do swojego podwórka.
Mimo kryzysu na jaki zostałem narażony przez przedawkowanie „Cemetary Gates” cała płyta nigdy mi się nie znudziła – po latach być może nawet powracam do niej częściej niż do „Vulgar”. Więcej tu solówek, więcej klasycznego grania, a Anselmo miejscami wspina się na górne, heavy metalowe rejestry. Nie brakuje jednak świeżych, oryginalnych, ponadczasowych, absolutnie powalających fragmentów, które porywały mnie przed laty i porywają również dzisiaj. Choćby ten początek „Heresy” z graniem, którego nie słyszałem nigdy wcześniej i nigdy później z tym bezlitosnym cudownym riffem, czy też „Domination” z punkową motoryką i rebelianckim klimatem.
Gdy poznałem „Cowboys From Hell” kumpel powiedział mi coś co mnie absolutnie zmroziło.
– To nie jest ich pierwsza płyta, ale chyba szósta czy siódma – oświadczył. – Oni grali przez całe lata 80-te, tylko, że wcześniej nikt ich nie znał.
– No coś ty – poczułem jak ślina mi się zbiera w kącikach ust.
– Ale grali totalne gówno i wyglądali jak… (tu padło słowo, za które dziś na Facebooku dostaje się bana (nie, nie chodzi o Burzum))… z Motley Crue czy Cinderella.
No tak, to całkowicie dyskwalifikowało muzykę, bo glam czy jak kto woli, hair metal – były wówczas dla nas najbardziej obciachowym podgatunkiem muzyki gitarowej. Oczywiście najbardziej przeszkadzało mi jak wyglądali muzycy, bo samej muzyki nawet nie zamierzałem słuchać i się w nią wgryzać. Do tego musiałem dojrzeć.
Kilka miesięcy później na targu w pobliskim mieście w spoconych z emocji łapach obracałem kasetę „Power Metal” wydaną przez Takt. Na okładce widniał zespół, swoim wizerunkiem w niczym nie przypominający kapeli, którą znałem. Natapirowane włosy, grzywki, Phil obnażający nagi tors spod dżinsowej katany. No dobra, nie wyglądali tak obciachowo jak Cinderella, ale i tak to zdjęcie wietrzyło katastrofę.
– Kupujesz czy będziesz oglądał? – sprzedawca zdradził pierwsze oznaki niecierpliwości, bo były to czasy w których „klient nasz pan” było daleką pieśnią przyszłości.
Ciekawość zwyciężyła.
– No dobra, wezmę! – zdecydowałem.
Włączyłem pełen złych obaw, ale nieoczekiwanie „Power Metal” nie okazała się wcale płytą złą. Owszem w niczym nie przypominała Pantery, którą kochałem, ale jawiła się jako bardzo solidne heavy, świetnie zagrana i fenomenalnie (jak na ten gatunek) zaśpiewana. Trudno mi było uwierzyć, że Anselmo potrafi śpiewać w ten sposób. Z drugiej strony znalazły się na tej płycie fragmenty, które były wówczas dla mnie nie do przejścia jak choćby śpiewanie:
Goodbye mystery
Goodbye pain
Goodbye love
w utworze „We’ll Meet Again”.
– Gość jest niesamowity, potrafi śpiewać jak Rob Halford – chwaliłem kumplowi. – Jest trochę obciachowego grania, ale też sporo świetnych kawałków, które mają coś wspólnego z „Cowboys From Hell” – polecałem kumplowi, który się tylko krzywił, bo nie przepadał nawet za Judas Priest.
Ostatecznie zakupu „Power Metal” nie pożałowałem, ale też nie poczułem się zachęcony by poszukiwać wcześniejszych dokonań PANTERY. Problem zresztą rozwiązywała całkowita niedostępność tamtych płyt na naszym rynku. Poznałem je dopiero pod koniec lat 90, gdy wydania bootlegowe (czy jak ktoś woli – pirackie) pojawiły się na stadionie X-lecia. Tych płyt było trzy „I Am The Night” (1985), „Projects in the Jungle”(1984) i „Metal Magic” (1983). Śmiało można powiedzieć, że to zupełnie inne granie niż to, które zapewniło zespołowi rozpoznawalność. Typowe dla tamtych czasów, gdy na scenach królowali chłopcy z natapirowanymi włosami. Bardzo lubię te płyty i muszę przyznać, że dziś wracam do nich z przyjemnością. To jednak temat na inną opowieść, bo zdaje się, że sam zespół całkowicie zerwał ze swoją dawną twórczością i gdy zdobył popularność wolał już o tych albumach nie pamiętać.
Muzyczne sporty ekstremalne
Tymczasem nastał rok 1994, stałem się już „poważnym licealistą”. Siedzę sobie któregoś wieczoru słuchając radia, tu gość zapowiada nowy utwór Pantery. Tym razem byłem przygotowany. Natychmiast włączyłem nagrywanie i zarejestrowałem „I’m broken”.
– To jest takie „Vulgar Display Of Power” do potęgi dziesiątej – cięższe, bardziej wkurwione, totalnie powalające – zachwalałem kumplowi dzień później w szkole. A po lekcjach udałem się do Warszawy i w blaszanej budzie przy Al. Jerozolimskich zakupiłem „Far Beyond Driven” w wydaniu mg, z paskudną okładką, na której narysowano dolną szczękę.
– Gówniana ta okładka, ale to chyba najlepszy album jaki słyszałem w życiu – po pierwszych odsłuchach byłem oszołomiony i zacząłem dystrybuować taśmę wśród kumpli, którzy przegrywali i przekazywali dalej. Kilka dni temu wracając z kolegą z koncertu wzruszyłem się gdy w schowku jego auta znalazłem przegrywkę tej swojej starej kasety „Far Beyond Driven” z kserowaną paskudną okładką z mg. Przed laty dopiero po jakimś czasie zobaczyłem oryginalną płytę CD z właściwą okładką.
Płyta stała się dla mnie zdecydowanie jedną z najważniejszych premier 1994 roku. W tamte wakacje zaczęliśmy chodzić na imprezy do klub „Remont”, podczas których nie sprzedawano alkoholu i wpuszczano nieletnich. Puszczali trochę metalu, grunge, Beastie Boys, Body Count. I oczywiście Panterę. Najczęściej „I’m broken”, „Becoming” lub „5 Minutes Alone”, przy których dostawaliśmy totalnego amoku i jestem przekonany, że gdyby dziś ktoś podczas koncertu wyprawiał takie rzeczy jak my wtedy, to w najlepszym razie szybko zakończyłoby się wyproszeniem z klubu, a w najgorszym wezwaniem policji. Czasami na parkiet wpadała grupka punków, gdy rzucaliśmy się na podłogę oni próbowali nas kopać, a my łapać ich na nogi i obalać na ziemię. Na zakończenie kawałka wszyscy leżeliśmy na glebie uczestnicząc w jednej wielkiej bijatyce.
Gdy organizowaliśmy imprezy sami – często leciał „Strength Beyond Strength” przy którym trzeba było szczelnie trzymać gardę by nie dostać kopniaka w głowę, kolejną zabawą było wbiegania na ścianę i robienie salta do tyłu, które czasami się nie do końca udawało i lądowało się na brzuchu. Zanim udawało się podnieść, na plecach lądował kolega, na jego plecach kolejny, a na plecach kolejnego następny. Czasami wyleciała jakaś szyba z okna, połamało się krzesło albo przewrócił stolik z jedzeniem. Do dziś się zastanawiam jakim cudem na tych imprezach nikt z nas się nie zabił, ani nawet nie skończył w gipsie.
„Far Beyond Driven” z pewnością pozostanie mi już na zawsze w pamięci jako jeden z soundtracków tamtych szaleńczych młodzieńczych czasów, gdy wydawało nam się, że jesteśmy nieśmiertelni, nigdy się nie zestarzejemy, a na świecie nie ma takiej rzeczy, której nie można by osiągnąć. Jestem przekonany, że gdyby mi ktoś wówczas powiedział, że za 10 lat będę umiał latać i strzelać laserami z oczu to pokiwałbym ze zrozumieniem głową i cierpliwie czekał na objawienie swoich super mocy. Byłem wówczas przekonany, że Pantera postawiła kropkę na „i”. Ukoronowała swoją dyskografię, doprowadziła swój styl do skrajności i absolutnej perfekcji. Grali tak ciężko, potężnie, wściekle i dosadnie, że doszli do ściany, do granicy, której przekroczyć się już nie da. Żeby dostarczyć jeszcze więcej emocji musieliby chyba odłożyć instrumenty, zejść ze sceny i tłuc pięściami swoich fanów po twarzach. „Far Beyond Driven” była bestią – muzycznym Mickiem Tysonem w najlepszej życiowej formie.
W kolejnych latach słuchałem Pantery mniej, imprezowe towarzystwo mi się porozchodziło, znalazłem sobie dziewczynę, a muzycznie odjechałem w black metalową mizantropię. W połowie lat 90. ubierałem się tylko na czarno, byłem bardziej black metalowy niż sam black metal i nawet gdy się uśmiechałem to bezobjawowo.
Muzyczna bomba atomowa
„The Great Southern Trendkill” była pierwszą płytą PANTERY, na którą nie czekałem z wypiekami na twarzy uznając, że „taką muzykę” mam już za sobą. W tamtym czasie jednak w moim mieście otwarto pierwszy hipermarket Auchan, w którym zaopatrywałem się głównie w płyty… Chopina, Brahmsa, Beethovena i Wagnera uznawszy, że klasyce bliżej moim aktualnym zapotrzebowanim muzycznym niż skocznym riffom amerykańskich zespołów.
Wówczas wypatrzyłem na półce „The Great Southern Trendkill” na CD za 19,99 złotych i skuszony okazyjną ceną postanowiłem jednak zakupić. To co usłyszałem na tym albumie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Okazało się niespodziewanie, że „Far Beyond Driven” wcale nie była żadnym szczytem ekspresji. Pantera nagrała album tak wściekły i agresywny, że w moim odczuciu przyćmiła absolutnie wszystkie swoje wcześniejsze dokonania. Z tym albumem nie wieżę tyle sentymentów co z ich poprzednimi krążkami, ale czysto muzycznie płyta okazała się absolutną petardą! Muzyczną bombą atomową.
Do dziś uważam (choć jestem w tym raczej w mniejszości), że to to właśnie ósma płyta w dyskografii Pantery jest ich absolutnym szczytem artystycznym. Albumem, na którym wszystkie wypracowane składowe swojego stylu doprowadzili do skrajności. Do dziś, abstrahując od bolesnych sentymentów i potężnego bagażu wspaniałych wspomnień to właśnie do „The Great Southern Trendkill” powracam najcześciej, a utwór „Suicide Note Pt. II” uważam za jeden z najbardziej wściekłych, bezkompromisowych i brutalnych 4 minut i 19 sekund jakich doświadczyłem w swoim życiu. Jestem przekonany, że gdyby ukazał się na którejś z wcześniejszych płyt tego zespołu to nie biegalibyśmy przy nim po ścianach, ale je burzyli, a każda impreza na której by został włączony przekształciłaby się w regularne zamieszki zakończone niszczeniem mienia, krzykami rannych i westchnieniami konających. Ten kawałek to dźwiękowe monstrum, muzyczne tsunami, punkt kulminacyjny, do którego zespół zmierzał przez całe lata swojej aktywności.
– Bardziej się już nie da! – ocenił kumpel, któremu puściłem ten kawałek. Trafił w punkt! Bardziej niż na „The Great Southern Trendkill” się już nie dało. Pantera nie mogła już rozwijać swojej stylistyki podążając dalej w tym kierunku. Nie mogli już iść przed siebie, bo znaleźli się na absolutnym szczycie ekspresji. Mogli podążać już tylko w bok. I tak się stało.
Muzyczne pożegnanie, koncertowy hołd
Zwieńczeniem dyskografii zespołu jest płyta „Reinventing The Steel” – choć dobra, to jednak w chwili swojej premiery pozostawiająca niedosyt balansujący na granicy z rozczarowaniem. To była ich pierwsza płyta, o której nie mogłem powiedzieć, że jest lepsza od poprzedniczki. Ba, w moim odczuciu nie miała startu nie tylko do poprzedniej, ale także do „Far Beyond Driven” ani do „Vulgar Display Of Power”.
Z perspektywy czasu uważam, że to bardzo dobra płyta i życzyłbym sobie by zespół istniał dłużej i nagrywał kolejne albumu na takim poziomie. Niestety przyszłość zespołu była naznaczona rozpadem i kolejnymi tragediami. W 2004 roku podczas koncertu Damageplan Dimebag Darrell został zastrzelony przez psychopatę. W 2018 roku zmarł Vinnie Paul. Tym samym jeden z największych metalowych zespołów lat 90. przeszedł do historii, a marzenia o reaktywacji zostały ostatecznie przekreślone.
5 czerwca zespół pod szyldem PANTERA powróci na sceniczne deski w ramach Metal Hammer Festival w Łodzi. Jedni się cieszą, inni narzekają, że to tylko cover band z Philem Anselmo. Mając w pamięci fenomenalny występ Philip H. Anselmo & The Illegals z repertuarem Pantery, którego doświadczyłem kilka lat temu w warszawskiej Progresji, nie mam wątpliwości, że warto w tej imprezie uczestniczyć. W składzie z oryginalnej Pantery oprócz Anselmo zobaczymy Rexa Browna, jako muzyków wspomagających samego Zakka Wylde’a i Charlie’a Benante’a. Nie mam wątpliwości, że poziom wykonawczy zostanie zapewniony na możliwie najwyższym poziomie. I wyboru większego też nie mamy – bo Darrell i Paul w tej rzeczywistości już nigdy nie wystąpią. Pozostaje złożyć im hołd w możliwe najlepszy sposób – cieszyć się muzyczną spuścizną, którą po sobie pozostawiali.
Pięknie napisane! A historie z przeszłości wypasione, szczególnie ta o Pumie!