Zanim THERION nie odleciał w symfoniczny metal dla nastoletnich dziewcząt, które używają czarnej szminki, zanim zaczął łączyć metal z operetką, a później pompować swoją muzykę symfonicznymi pasażami, odgrywanymi na plastikowych instrumentach powlekanych lakierem przeznaczonych do malowania krasnali, które można spotkać w bawarskich ogrodach… grał wyborny death metal o bardziej klasycznym obliczu. Jednak zawsze inaczej, zawsze po swojemu.
Oczywiście z przymrużeniem oka to piszę – bo daleki jestem od stwierdzenia, że THERION to tylko debiut. Przyznać im trzeba, że zawsze stali gdzieś obok i nigdy nie można im było odmówić oryginalności. Skupmy się jednak na tych początkach – czasach, w których można było ich wpisać w kontekst poruszanego przeze mnie tematu.
Death metal wysokich lotów
Wydana w 1991 roku płyta „Of Darkness…” to kopiący w dupsko death metal z kruszącymi kości zwolnieniami i riffami wyrywającymi z butów, demonicznymi wokalizami i naprawdę porywającymi partiami gitar. Płyta chyba mało znana – bo dla fanów nowszego oblicza Therion zupełnie niestrawna, a dla wielu fanów death metalu nieweryfikowalna ze względu na uprzedzenia spowodowane późniejszą twórczością Szwedów.
Bardzo lubię ten album – Therion nie zasypywali jednak czaszek swoich pierwszych ofiar w popiele tylko zaledwie rok później zaserwował – „Beyond Sanctorum”, płytę która przewyższała poprzedniczkę praktycznie pod każdym względem.
„Beyond Sanctorum” to płyta na której zaczęli łamać granice i powoli wychodzić poza stricte death metalową stylistykę, miejscami serwując wyborne i wysmakowane granie, które przy innej aranżacji spokojnie mogłoby się znaleźć na płycie jakichś heavy metalowych klasyków. O ile debiutu warto posłuchać – tak dwójka to już jazda obowiązkowa dla każdego fana metalu śmierci – nie tylko tego o skandynawskim odcieniu. Mamy tu kawał naprawdę świetnie zagranej, cholernie urozmaiconej i ciekawej muzyki. Żadnej sztampy, żadnych plagiatów – ten album aż kipi radością grania i nieszablonowymi pomysłami.
We własnej lidze
Już w 1993 roku Therion nagrał „Symphony Masses: Ho Drakon Ho Megas” i zaczął grać we własnej lidze. O ile na „Beyond Sanctorum” wsadził stopę pomiędzy drzwi a futrynę szwedzkiej piwnicy wpuszczając do niej nieco światła, świeżego powietrza i heavy metalowego wyrafinowania tak na kolejnym krążku Therion z pochodnią w ręku zaczął zaczął wspinać się po stromych schodach prowadzących na zewnątrz piwnicy.
Ta wędrówka była pasjonująca dopóki nie wyszedł na światło dzienne. Wówczas przywdział smoking, cylinder, spodnie w kant i zaczął prowadzić życie zwykłego śmiertelnika – raz lepsze, raz gorsze – ale to już drogie dzieci historia na całkiem inną opowieść.
A teraz myć zęby i myk do łóżek! Jutro dalej poopowiadam o szwedzkim death metalu. A jak będziecie grzeczni to wkrótce wybierzemy się do mroźnej Finlandii i mrocznej Norwegii.