CARBONIZED. Twarda sztuka negocjacji

0

Zanim Vic Records powznawiał CARBONIZED, w grudnia 2003 poznałem ten zespół na koronie stadionu X-lecia.

fot. czarnota.org

– To zespół gości z Therion – zachwalał Rene, który oprócz tego, że sprzedawał jabłka miał zawsze płyty z rosyjskiego Irond po 20 zł za sztukę. Cena mogła wzrosnąć jak się człowiek za bardzo podniecił jakimś tytułem. Ja jako stały klient miałem taniej, po 15-18 zł.
– Therion? – skrzywiłem się patrząc na okładki trzech płyt. Fajnie, że w Rosji uczą się Photoshopa, ale wciąż byli daleko z tyłu – nawet za okładkami albumów dołączanych do Thrashem All. A Therion wówczas przestał mnie już specjalnie emocjonować. Nawet do powszechnie chwalonej operowej „Theli” nie byłem do końca przekonany. Dla mnie ona była bardziej operetkowa niż operowa.

Perełka ukryta w graficznym bohomazie

– Bierz, bo później nie będzie – Rene rzucił swój stały i wyświechtany tekst.
– Trzy płyty od razu ci muzycy z Therion wydali? – zapytałem otwierając książeczkę pierwszej z nich. W środku jakieś komputerowo-futurystyczne bohomazy, uśmiecham się gorzko i już chcę odłożyć gdy nagle dostrzegam – „Sunlight Studio, January 1991”. Usta mi się otwierają, a język wychodzi mi na brodę, bo stary szwedzki death metal kręci mniej bardziej niż filmy z Crazy Cat, które sprzedają na stoisku obok. Na przedostatniej stronie książeczki widzę samochód stojący za drutem kolczastym i stertą usypanych czaszek na tle jakiegoś blokowiska. I wtedy dopiero doznaję olśnienia.

fot. czarnota.org

– To CARBONIZED – wyszeptuję starając się zachować spokój. Wiem, że gdy zdradzę zbyt żywe zainteresowanie cena płyt może wzrosnąć „bo to już ostatnie sztuki i właściwie już dla kogoś zarezerwowane. O! To ten w czerwonej kurtce, widzę go na dole, pewnie za parę minut  po nie przyjdzie. Bierzesz?”
Rene kiwa głową i patrzy znad skrzynki jabłek próbując mnie przejrzeć, a ja nie mogę opanować drżenia rąk, bo oczywiście przypomina mi się czym było CARBONIZED, a nawet kaseta z Baron Music, która dekadę wcześniej przemknęła przez mojej ręce na tyle szybko, że nie zdążyłem jej przegrać.

Wyższa szkoła negocjacji

– No nie wiem… – wciąż udaję, że się waham.
– To ostatnie sztuki, po 20 zł mogę sprzedać, później już nie będzie – Rene jest przewidywalny jak cios pięścią w westernie podczas bójki w saloonie. Ręka wędruje do tyłu czyniąc zamach jak przy rzucie dyskiem, po czym pięść powraca przecinając powietrze po łuku. Ziewam, uchylam się, ręka przelatuje nad moją głową, a ja tłukę szklaneczką whisky na czole przeciwnika.
– Mnie to nie interesuje w ogóle, dla kumpla bym ewentualnie wziął bo on słucha takiej gównianej muzyki – udaję, że odkładam płytę. – Wszystkie trzy bym mógł za 45 zł wziąć.
– Do interesu nie będę dokładał – Rene aż się zagotował. Zawsze denerwował się w takich momentach. Uśmiecham się z triumfem przypominając sobie jak mnie golił i kiwał latami, zanim wyrobiłem się w stadionowej sztuce negocjacyjnej. Wiem, że zaraz zaproponuje 50 zł, a ja powiem, „no doooobra” i dobiwszy transakcji rozejdziemy się w dobrych humorach.

Atak Przetłuszcza

Zanim jednak Rene otwiera usta:
– Po ile ten Carbonized? – słyszę czyjeś pytanie. Obok stoi starszy ode mnie łysiejący kuc, z przetłuszczoną resztką włosów. W jego głosie słyszę niezdrowe podniecenie.
– Po 25 zł za sztukę – rzecze Rene i patrzy na mnie ze złośliwym uśmiechem. Właśnie jego podbrudkowy wyrwał mnie z butów. Poleciałem pod sufit i zawisłem na saloonowym żyrandolu. Bujam się miarowo, bezradnie machając rękami i nogami.
– Byłem pierwszy – zauważam wściekły i zarazem zrozpaczony. Trzeba było się nie targować. „Brać i spierdalać”.
Przetłuszcz przestępuje z nogi na nogę, jakby zachciało mu się sikać.
– To niech będzie po 30 zł za sztukę – wypala do niego Rene. Przez dziesięć lat kupiłem od niego tira płyt, a on mi właśnie wbija nóż w plecy bez mrugnięcia okiem. Przetłuszcz się waha.

Japońskie tłocznie ruskich płyt

– Drogo jak na piraty… – marudzi Przetłuszcz, ale już grzebie w portfelu. Patrzę na niego z pogardą. Negocjator amator.
– Jakie piraty? – oburza się Rene. – To oryginalne wydania z Irond Music. To taki ruski Metal Mind tylko o wiele lepszy. Jakościowo to te płyty mają lepsze niż na zachodzie. To ta sama jakość co wydań japońskich, bo oni z tych samych tłoczni korzystają – Rene popłynął, a ja patrzę na jabłka w jego skrzynce próbując powstrzymać śmiech. Jednocześnie jestem jednak wściekły, bo płyty właśnie mi przepadły.
Nie wiadomo czy Przetłuszcz uwierzył w japońskie tłocznie Irondu, ale zapłacił 90 zł i zniknął z płytami w tłumie.
„Ty chuju” – popatrzyłem na Rene bez słowa, a on wzruszył ramionami jakby chciał powiedzieć „takie prawa natury”. Odwracam się obrażony obiecując sobie, że już więcej do niego nie wrócę.
– To co? 60 zł ?– słyszę za placami.
Odwracam się i widzę, że ze skrzynki z jabłkami wyjął drugą reklamówkę z płytami.
– Przypomniało mi się, że jeszcze mam po sztuce – dodaje usprawiedliwiająco.
W pierwszej chwili mam ochotę się targować, ale rozglądam się nerwowo wokół i ostatecznie potulnie przystaję na zaproponowaną ceną. Płacę 60 zł i odchodzę wrzucając do dismana „Disharmonization”.

W poszukiwaniu oryginalności

Zanim dochodzę do przystanku tramwajowego wiem, że dokonałem dobrego zakupu, choć jednocześnie jestem zdziwiony i lekko skonsternowany przeobrażeniem stylistycznym jakiego dokonali Carbonized od czasu debiutu. Ta muzyka wymyka się wszelkim szufladkom – kojarzy mi się trochę z najbardziej eksperymentalnymi wcieleniami Celtic Frost, a sekcję rytmiczną definiują jako jazzową – mimo że z jazzem mam wówczas tyle wspólnego co płyty z Irondu z japońskimi tłoczniami. Podoba mi się jednak ta przestrzenność albumu, jego rozmach i aranżacyjna swoboda ignorująca metalowe archetypy.
Już na debiucie Carbonized jawili się jako bardzo oryginalny zespół, wyrosły na fundamentach pre-death metalu z grindowym posmakiem, ale jednak dryfujący ku nietypowym aranżacjom, połamanym rytmom i unikalnym brzmieniom. Debiut to chyba dziś album w pewnych kręgach kultowy, dwójka raczej zdecydowanie mniej doceniana. Ja rozkochałem się także w niej. To płyta dziwna, niesamowicie oryginalna i pokręcona, choć zupełnie inna niż to czego słuchałem na co dzień całkowicie mnie zniewoliła i opętała.
Po kilku latach na Allegro udało mi się zakupić pierwsze wydanie „Disharmonization” z oryginalną okładką, a po kilkunastu również z oryginalną okładkę reedycję debiutu wydaną przez Vic Records. Tylko trójka „Screaming Machines” do dziś pozostała mi w jednej irondowej wersji. Nie prowadziłem jednak szeroko zakrojonych poszukiwań, bo ta choć wciąż progresywna nuta na „Screaming Machines” wydawała mi się iść za bardzo w kierunku nowoczesnej przebojowości i dość mocno odstawać od dwóch poprzednich krążków. Dziś rano wygrzebałem z półki irondowe wydania Carbonized i słucham. Debiut i dwójka wciąż znakomite, a i trójka o dziwo jakoś lepiej wchodzi niż przed laty.

 

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj