IN FLAMES nigdy nie należeli do moich faworytów, ale potrafię wspiąć się na wyżyny obiektywizmu jak Mojżesz na górę Synaj i podobnie jak on z kamiennych tablic – odczytać z ich pierwszych plastikowych płyt – prawdę objawioną i ponadczasową. A brzmi ona – że to jedne z najlepszych pozycji w tzw. szwedzkim melodyjnym death metalu.
Tak, IN FLAMES dominowali w tym sporcie – nawet jeśli to był sport paraolimpijski. W swojej melodyjności nie byli tak wściekli i intensywni jak AT THE GATES, nie było diabelstwa, które cechowało choćby DISSECTION (a wiadomo, metal bez diabła to jak film pornograficzny bez kobiet. Nawet jeśli nagrany z rozmachem i dużym budżetem – adresowany jest do specyficznego grona odbiorców, którego stać na to by docenić walory estetyczne tego dzieła).
No dobrze, miałem być obiektywny – a obiektywizm mi podpowiada, że IN FLAMES mieli dar do konstruowania melodii, które naprawdę porywały – do zniewalających harmonii gitarowych i naprawdę bogatych i na swój sposób finezyjnych aranżacji, które mogły zachęcić do słuchania death metalu także te osoby, które wcześniej nie miały z tym gatunkiem nic wspólnego. Nie. To żaden zarzut.
Słucham właśnie ich debiutanckiej płyty „Lunar Strain” z roku 1994 i nie mam żadnych wątpliwości, że to płyta więcej niż dobra, nawet jeśli wylewają się niej tony słodyczy, a w pewnym momencie zaczyna śpiewać niewiasta – o głosie tak czystym i niewinnym jakby właśnie pająk krzyżak zaczął pleść pajęczynę na jej łonie.
Są na tej płycie folkowe wstawki, melodie rzewne i łkające, opierające się próbie czasu z takim samym wdziękiem jak pierś z kurczaka, której przed wyjazdem na weekend zapomniałem włożyć do lodówki. Jest jednak też masa energetycznych, zwartych i rasowych harmonii, gitarowych dialogów – sensowych, składnych i pełnych muzycznej erudycji. Jest szorstki i chropowaty wokal, są ekspresyjne partie solowe zagrane z finezją, polotem i rockowym natchnieniem. Są świetne przyśpieszenia, błyskotliwe riffy i brawurowe zwolnienia.
Niezależnie od indywidualnych upodobań i preferencji uważam, że IN FLAMES był zespołem nie tylko ważnym, ale i doskonałym na tym polu, na którym się poruszał. Niestety z czasem było coraz gorzej i chyba śmiało można powiedzieć, że z końcem tysiąclecia skończył się IN FLAMES, który w jakiś sposób był zespolony z muzyką ekstremalną (bo ekstremalny to on nigdy nie był).
Ich debiutu jednak warto posłuchać – The Jester Race to też dobra płyta (nawet jeśli nie w kategorii death metalu), na Whoracle było wyraźnie słabiej, ale na pewno nie tragicznie. Clayman to przyzwoita płyta, która nie przyniosła im wstydu. A później? Później odnieśli sukces, którego im szczerze gratuluję
Do Clayman włącznie dawali radę,potem już nie dla mnie(choć na RtR jest kilka fajnych numerw)