DEATH: Mały krok dla człowieka, wielki krok dla death metalu

    1

    Magia początku lat dziewięćdziesiątych – gdy liznąłem heavy metalu, obadałem kilka podstawowych zespołów thrash metalowych to wkrótce dowiedziałem się, że jest coś takiego jak death metal. Death metal to miał być taki thrash metal zbrutalizowany do granic absurdu, z wokalistą wydobywającym z siebie nieludzkie dźwięki. Czy ta muzyka ma jeszcze sens? Czy odnajdę w niej coś dla siebie? Czy to w ogóle jest jeszcze muzyka?

    Miałem wątpliwości, mleko pod nosem i naście lat – ciągnęło mnie do tego death metalu jak cholera. Byłem ciekaw tej muzyki, chciałem się z nią zderzyć i podjąć wyzwanie. Podobały mi się te wszystkie trupy na okładkach, ta brutalna estetyka, która szokowała moich rodziców i wywoływała konsternację u rówieśników. Jedną z pierwszych death metalowych kaset, które zakupiłem był „Scream Bloody Gore”.
    Oczywiście przeżyłem szok, głównie ze względu na wokale, które wydawały mi się obłędne i chore. Przy Schuldinerze Araya śpiewał jak organista w kościele, na który byłem skazany przygotowując się do pierwszej komunii świętej. Szybko jednak odkryłem w DEATH dużo poukładanych harmonii gitarowych, wyrazistych riffów i jakiegoś takiego orientalnego piękna, które na dwóch kolejnych płytach objawiało się z pełniejszą jeszcze mocą. Nie wiem czy ktoś jeszcze oprócz mnie to wyczuwa?
    Po kilku przesłuchaniach dostrzegłem, że Schuldiner naprawdę wykrzykuje jakieś teksty. Wkrótce zacząłem podłapywać niektóre frazy i śpiewać razem z nim. Słuchałem tej płyty jak obłąkany – nieraz całe noce spędzając ze słuchawkami w uszach i zasypiając dopiero gdy blady świt wlewał się oknem mojego pokoju. Ta muzyka całkowicie zmieniła moją percepcję – sprawiła, że to co wcześniej wydawało mi się szczytem brutalności i ekstremy stało się poukładane i ugrzecznione. W tym samym czasie poznałem też Obituary, Cannibal Corpse, Deicide i świat już nigdy nie był taki sam.
    Gdy po 25 latach słucham „Scream Bloody Gore”i zamknę oczy to czasami uda mi się przywoływać ten stan z młodzieńczych lat, gdy spocony, z głową nakrytą kołdrą i słuchawkami w uszach nurzałem się w bezkresnym oceanie przemocy i chaosu, który jednocześnie jak każde zło, wabił obietnicą spełnienia i dawał poczucie bezpieczeństwa.
    Koszulkę ze „Scream Bloody Gore” mam w szafie do dziś. Nie chodzę w niej bo nie ma ku temu aż tak ważnych okazji. Na ślub nie wypadało założyć, święta państwowe mają jednak zbyt małą wagę, a na koncerty po prostu mi jej szkoda. Może jak umrę to mnie kiedyś ktoś w niej pochowa. Chciałbym jeszcze do tego słuchawki do uszu, walkmana ze starą kasetą z TAKT-u i zapas baterii – na wypadek gdyby się okazało, że to tylko śmierć kliniczna.

    1 KOMENTARZ

    1. Czytając takie teksty jak ten powyższy, cofam się do szczeniecych lat 🙂 Ehh, to były czasy… Czuję, że będę tu często zaglądał.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj