W 1993 roku DESULTORY zadebiutowali kapitalnym krążkiem „Into Eternity”, któremu muzycznie bliżej do thrash metalu niż do klasycznego szwedzkiego death metalowego brzmienia.
Gitary brzmią mocno i rasowo, ale nie rzężą i nie emanują piwnicznym mrokiem, riffy wygrywane są z thrash metalową werwą, a partie solowe zachwycają urokliwą, ale nienachalną melodyką. Same wokale również bliższe są thrash metalowemu krzykowi niż death metalowego growlingowi. Album nagrano w Sunlight, ale jest to już trochę późniejsze Sunlight – brzmi pysznie, mocno i klarownie, ale brakuje tej grobowej atmosfery naznaczonej piętnem rozkładu. Choć „Into Eternity” nie jest szwedzkim graniem jakie lubię najbardziej to cholernie doceniam ten krążek i uważam, że jest zagrany tak pomysłowo, perfekcyjnie i błyskotliwie, że aż trudno uwierzyć iż to debiut.
Rok po debiucie – DESULTORY poszli za ciosem i nagrali drugą płytę – „Bitterness”. Nie będę owijał w bawełnę! Uwielbiam ten krążek, mimo że nieco oddalił się z thrash-death metalowej ścieżki, a poszedł bardziej w kierunku groove połączonego z death and rollowym duchem wskrzeszonym przez FURBOWL, a wypromowanym rok przed premierą „ Bitterness” przez ENTOMBED.
„Bitterness” w chwili gdy się ukazała, brzmiała nowocześnie i porywająco. Po 21 latach broni się znakomicie – posłuchajcie choćby otwierającego płytę „Life Shatters” – ile czadu w tych riffach, ile determinacji w tym głosie. Znakomitość! Tyle, że ani w 1994 ani dziś nie myślę o tej płycie jako o albumie death metalowym.
W 1996 roku – czasach mało łaskawych dla death metalu DESOLTORY całkowicie oddalili się od tej stylistyki nagrywając płytę „Swallow the Snake” osadzonej w, wówczas nowoczesnym graniu, groove z posuwistymi riffami a la Pantera. Płyta została przyjęta chłodno, ale jako, że nie jestem death metalowym purystą, ani nawet metalowym purystą – nigdy nie uważałem, ani tym bardziej z perspektywy czasu, wcale nie uważam trzeciej płyty DESULTORY za słabą. To fajne, energetyczne granie, które po prostu nie trafiło na swój czas (podobnie jak choćby GOREFEST ze swoim Soul Survivor). Gdy po latach wraca się do tej muzyki, mając szerszą perspektywę i nie ograniczając swojej percepcji do aktualnie panujących trendów można z tej muzyki czerpać radość. Czystą radość. Bo to w gruncie rzeczy optymistyczna płyta.
Na falach powrotów i sentymentów DESULTORY, podobnie jak wiele innych kapel wpisujących się w nurt szwedzkiego death metalu powrócił. Zastanawiałem się jaki to będzie powrót i oczywiście z założenia musiał to być powrót do korzeni (tak jak choćby w przypadku MORGOTH, którzy przerwali karierę zupełnie gdzie indziej niż po latach zaczęli ją kontynować).
Owocem reaktywacji DESULTORY jest płyta „Counting Our Scars” sprzed pięciu lat, która najwyraźniej miała przyjąć pałeczkę od „Into Eternity”. Wyszło przyzwoicie, poprawnie, ale nic ponadto. Magia pierwszej płyty nie do podrobienia, indywidualny charakter drugiej poza zasięgiem, czad i radość grania trójki nieosiągalne. W efekcie po kilku odsłuchach „Counting Our Scars” daleki byłem od całkowitego rozczarowania, ale jeszcze dalej mi było do zachwytu. A przecież DESULTORY kiedyś zachwycali!