Hołd dla czasów black metalowej świetności

    0

    Na black metalowej scenie istnieją zespoły, które roztaczają niepokojącą aurę zła i mroku. Mają status kultowy, są szanowane i w pewnych kręgach bezkrytycznie wielbione. Są też takie, które stanowią synonim obciachu i których nikt nie traktuje poważnie. Do tej grupy bez wątpienia należy NARGAROTH. Dodam, że ów status na scenie nie ma absolutnie nic wspólnego z charakterem muzyki wykonywanej przez dany zespół. To raczej efekt ich autokreacji, wizualno-ideologicznej otoczki, którą wokół siebie tworzą

    Nie wnikając w istotę przekazu ideologicznego (lub jego braku) prezentowanego przez NARGAROTH, Niemcy (a raczej Niemiec) mają/ma na koncie przynajmniej dwie płyty, które wielbię. Pierwsza to „Black Metal ist krieg” – hołd złożony black metalowi lat dziewięćdziesiątych, druga to transowa, monolityczna i smutna „Geliebte des Regens”, z utworami z których najkrótszy ciągnie się ponad 10 minut.
    W „Black Metal ist krieg” urzekła mnie prostota, surowość i zróżnicowanie tego materiału. Można traktować ten album jako pewien pastisz, efekt fascynacji skandynawską sceną, nie tylko w odniesieniu do muzyki, ale i tych wszystkich wydarzeń, które nią targały w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Wyrazem tego są nie tylko teksty, ale i cztery covery, które zostały zręcznie wplecione w ten album, w żaden sposób nie naruszając jego spójności. I trzeba tu uchylić czapkę przed Niemcami, że nie pokusili się o odegranie oczywistych utworów Burzum, Mayhem czy Immortal, ale sięgnęli nieco głębiej. Po kolei jednak.

    Black Metal ist Krieg

    Gdy tylko cichnie intro mamy sztandarowy „Black Metal ist Krieg” obezwładniający swą prostotą (lub jak kto woli prostactwem) i bezpośredniością przekazu. Ale mi się podoba – właśnie ta histeryczna żarliwość i pasja, która bije z tych prostych i prymitywnych dźwięków. Owszem, możemy zarzucić infantylizację black metalowego przekazu, ale czy rzeczywiście to co robi NARGAROTH stoi aż tak daleko od spuścizny nastolatków, którym oddają hołd? Dalekie jest o tyle, o ile zmienił się punkt widzenia i sposób odbioru muzyki, którą nagrano w latach dziewięćdziesiątych.
    Później mamy cover jednoosobowej szwedzkiej hordy AZHUBHAM HAANI. Moim zdaniem znakomicie oddający klimat black metalowej sceny pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych – gdy black metal był brudny i surowy, a nikomu jeszcze nie przyszło do głowy by skazić go klawiszami czy śpiewem godowym białogłowy. A i walor poznawczy piękny – bo gdyby nie NARGAROTH to pewnie wielu młodszych słuchaczy o AZHUBHAM HAANI nigdy by się nie dowiedziało.
    „Seven Tears Are Flowing To The River” zaczyna się akustycznym wstępem, a później pięknie rozwija w smutne gitarowe frazy, pełne dostojeństwa i zadumy.
    Kolejnym zespołem, o którym przypomina Nargaroth jest amerykański LORD FOUL. Cover utworu „ I Burn For You” wyszedł znakomicie – brudny, wulgarny, gwałtowny, z dobitnym koślawym riffem, który łapie za serce i przypomina o tym co najlepsze w black metalu, w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych.

    W hołdzie przebrzmiałych kultów

    „The Day Burzum Killed Mayhem” znów poraża swą dosłownością i dosadnością, ale w jego monotonni i powtarzającej się frazie melodycznej jest coś wciągającego i zarazem smutnego. W środku klimat się nieco zmienia, a powtarzający się riff wbija się w głowę jak nóż Vikernesa w ciało Euronymousa.
    „Pisen pro Satana” to hołd dla czeskiego ROOT. I znów bardzo udany – surowy, szorstki, mroczny, oddający ducha oryginału, a jednocześnie pięknie wpisujący się w kontekst całego albumu. „Amarok – Zorn Des Lammes” to kolejna autorska kompozycja, rozpoczynająca się odgłosem zbliżającej się burzy, rytualnym zaśpiewem i szumem fal rozgarnianych przez wiosła. Wolny klimatyczny początek zabiera nas w żeglugę meandrującą rzeką, które płynie pośród lasów skąpanych w strugach wiosennego deszczu. Czysty melodyjny śpiew nie razi pompatycznością, a towarzyszący mu złowieszczy black metalowy skrzek szybko przypomina o rodowodzie tych dźwięków.
    „Erik, May You Rape The Angels” dedykowany jest Erikowi Brødreskiftowi, perkusiście, najbardziej znanemu z gry w Borknagar i Gorgoroth (znalazł się też na okładce albumu „Pure Holocaust”, a Immortal wspomagał na koncertach). Facet nie dożył trzydziestki – w zależności od źródeł – przedawkowując narkotyki lub popełniając samobójstwo. Kolejna porcja obskurnego black metalu ze zmianami tempa i dosadną warstwą liryczną.
    „The Gates of Eternity” to cover, w pewnych kręgach kultowego MOONBLOOD. I znów Nargaroth bardzo zgrabnie oddał klimat oryginału, epatując skrajną surowizną i prostotą (lub jak kto woli prostactwem).
    Ponad godzinną płytę zamyka autorska kompozycja „Possessed By Black Fucking Metal”. Melodyjny, powtarzalny riff, skrzekliwy wokal i warstwa liryczna nie wymagająca od słuchaczy dyplomu z anglistyki.

    Siła sentymentu

    NARGAROTH nigdy nie był zespołem ani szczególnie dobrym, ani tym bardziej ważnym. Odrzucając jeden wszystkie wygłupy jego twórcy – Kanwulfa – którymi szczerze, nigdy się nie interesowałem, jawi mi się jako zespół na tyle interesujący by nim wspomnieć.
    A z „Black Metal ist Krieg” mam trochę jak z debiutem włoskiego EVOL – doskonale słysząc mankamenty tego materiału lubię sobie do niego od czasu do czasu wrócić, odśpiewać „Black Metal ist Krieg” czy „I’m Possessed By Black Fucking Metal” i powspominać stare dobre czasy, w których ta muzyka nie została jeszcze ujarzmiona, oswojona i zaprzęgnięta w powóz z muzyką rozrywkową, dostarczającą słuchaczom radości i sprawiającą, że miło spędzają przy niej czas.

    ZOSTAW ODPOWIEDŹ

    Proszę wpisać swój komentarz!
    Proszę podać swoje imię tutaj