W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, w moim mieście, w pensjonacie „U Joanny” były cyklicznie organizowane imprezy metalowe. Nie żadne koncerty – ot zbierała się, wówczas dość pokaźna grupka długowłosych fanów muzyki ekstremalnej, która przy płytach puszczanych z taśm zamiatała podłogę włosami. Gdyby wówczas była moda na pozyskiwanie energii z farm wiatrowych to podczas tych wieczorów spokojne można by oświetlić ulice mojego miasta
Podczas jednej z takich imprez znalazłem na podłodze kasetę TAKT-u. Było to wydanie bez opisu zawartości taśmy – po prostu logo TAKT i hasło „Hight Quaility” – które często miało się do jakości nagrania, tak jak nagłówek gazety „PRAWDA” – na gazecie będącej organem prasowym Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Otarłem z kurzu, wyciągnąłem czyjeś włosy z taśmy, oklepałem, a że nikt się do niej nie przyznawał postanowiłem ją adoptować i po powrocie do domu wepchnąłem w kieszeń mojego magnetofonu.
Złowrogie intro, wolny gitarowy wstęp, perkusja stopniująca napięcie, wokal recytujący jakieś zdanie po angielsku, gitara w tle. I! Ogień! Zamaszyście odegrany death/thrash z bardziej krzyczanymi niż growlującymi wokalami. Mocarne riffy nabijane energetycznymi partiami perkusji. Jest dobrze! Jest bardzo dobrze.
Słuchałem tej kasety przez kilka tygodni non stop, nie mając pojęcia co to za płyta. Włączałem kolegom. Wzruszali ramionami, przyznawali, że fajne, ale też nie widzieli co to za kapela.
– Brzmi prawie jak francuska Massacra – skwitował jeden słysząc początek trzeciego utworu. Coś w tym jest, ale nie. Prawie robi różnicę.
– To chyba jakaś demówka Deicide – próbował drugi. – Bo jakiś diabeł w tych wokalach jest.
No nie. Przecież Deicide grają mocniej.
– Może to VADER?
– Pojebało Cię?
– Ma coś ze SLAYER!
– Wszyscy mają coś ze SLAYER…
– A może to jakaś lokalna kapela.
– Na kasecie TAKT-u? Brzmi za profesjonalnie. Zresztą przecież znamy lokalne kapele.
I tak przez lata czasami wracałem sobie do tej kasety nie mając pojęcia czego słucham. Dopiero gdy byłem już pod koniec liceum zobaczyłem w Planet Music dwie pierwsze płyty MALEVOLENT CREATION oferowane za całkiem dostępną cenę przez Metal Mind. Lubiłem ten zespół – miałem na kasecie „Stillborn”, a kolejne płyty „Eternal” i „In Cold Blood” podobały mi się jeszcze bardziej. Kupiłem obie płytki. Zacząłem odsłuch od „Retribution” i uznałem, że to chyba ich najlepsza płyta.
A później zapakowałem do odtwarzacza „The Ten Commandments” i poczułem się jak podopieczny sierocińca,który właśnie odkrył, że jest zaginionym synem miłościwie panującego króla. Znałem na tej płycie każdy dźwięk, każdy riff, każde uderzenie perkusji, każdą solówkę, każdą wykrzyczaną frazę… Wreszcie po latach zidentyfikowałem znalezioną kasetę. To był właśnie debiut Malevolent Creation.
Moja żona szczerze się uśmiała gdy wczoraj słuchając ostatniej płyty Amerykanów opowiedziałem jej tę historię.
– Dziś byłoby łatwiej – skwitowała, po czym wyjęła telefon, nacisnęła jakiś guzik i po kilku sekundach powiedziała mi nazwę zespołu oraz tytuł utworu dobiegający z głośników.
Dla Was to pewnie żadna nowość, a ja dowiedziałem się właśnie, że istnieją aplikacje do rozpoznawania muzyki. Gdybym miał taką na początku lat dziewięćdziesiątych po powrocie z imprezy, to na pewno moja wiedza byłaby pełniejsza. Ale z drugiej strony… czy miałbym szansę znaleźć na podłodze kasetę? Pewnie byśmy słuchali muzyki z mp3, albo w ogóle byśmy się nie spotykali – każdy by siedział w swoim domu, słuchał płyt z Youtube i gadalibyśmy przez Facebooka…
Ta muzyka faktycznie ma w sobie sporo z thrash metalu. Generalnie to death metal jaki chyba najbardziej lubię – chodzi o cały ten okres, kiedy brutalność była środkiem wyrazu,a nie celem samym w sobie. No i pomimo upływu lat, "Thou Shall Kill" nieodmiennie urywa mi głowę przy każdym przesłuchaniu.