Szczytowe osiągnięcie Marduk! A właściwie Daniela Hansa Johana Rosténa, który pod szyldem legendarnego szwedzkiego zespołu skomponował wszystkie utwory na „Memento Mori”
Morgan Håkansson jawi się już nie tylko jako tylko utalentowany, zdyscyplinowany i pracowity muzyk. Całkowicie ustępując miejsce koledze, udowodnił, że jest również bezkompleksowym, mądrym i trzeźwo myślącym człowiekiem.
Bo „Memento Mori” to monolit, płyta spójna od pierwszego do ostatniego dźwięku. Nie można było jej naruszać dodatkowym fragmentem, a tym bardziej żadnego nie można było jej pozbawić. Jeśli w jednym utworze na ścianie wisi broń, to w czwartym ona wypala, by zrobić ci dziurę w brzuchu, jeśli w czwartym patrzysz na łopatę, to w piątym widzisz, że kopią nią dół. Gdy w dziesiątym żywcem przysypują cię ziemię, nie masz wątpliwości przy pomocy jakiego narzędzia i nie zapominasz o dziurze w brzuchu, z której wciąż sączy się krew. Każdy z utworów wiedzie ku następnemu, żaden z nich nie miałby swojej wymowy, gdy go pozbawić poprzednika, żaden nie wstrząsnąłby mną tak bardzo gdyby nie to, co następuje po nim.
Geniusz objawia się już w tytułowym otwieraczu, który buduje dramaturgię w sposób olśniewający, rozpędza się bezwzględnie, radykalnie, ale jednocześnie roztacza przestrzeń z iście orkiestralnym rozmachem. Arioch jest wokalnym bogiem, miota słowa jak szaleniec, poszczególne frazy wypadają z jego ust jak robactwo z przegniłej krtani. Każde słowo naznaczone jest bólem i beznadzieją, każde wynurza się z cienia nadchodzącej śmierci, z przepowiedni nieuniknionego rozkładu. Nie ma tu jednak żadnej rezygnacji ani płaczliwej nuty, Arioch pluje śmierci w twarz i z pełną determinacją walczy z porządkiem świata, który prowadzi ku nieuniknionemu. Utwór naturalnie przechodzi w kolejny, bo początek „Heart Of The Funeral” brzmi jakby był końcem „Memento Mori”. I to jest moment, który przekracza granice mojego zachwytu i nie tyle rzuca na ziemię co w nią wbija. Arioch jest jak zmarły, którego siła umysłu potrafiła zapanować nad rozkładem ciała. Wieko trumny pęka, ziemia wystrzeliwuje w górę, a on powstaje – bóg gniewu i wkurwienia, władca żywiołów, generał armii powracających zza światów. Miota rozkazy jak artyleryjskie działo pociski, wzmagając siłę, gniew i intensywność ataku tych, którym śmierć wydarła życie, a upływ czasu zmienił ciała w garstkę popiołu.
„Jakże pusta jest retoryka obelżywości, gdy korzystają z niej niewierni. Jedynie bluźnierstwa wiernych przekonanych o złym potraktowaniu przez swoje bóstwo, mają w sobie ową muzykę nienawiści, której na próżno szuka niewierzący”. Nie jestem pewien czy Arioch bluźni czy tylko profanuje, czy Boga personifikuje, czy utożsamia z nim porządek świata? Czy Diabeł włada królestwem piekła? A może mieszka w jego duszy i jest alegorią buntu, który sprowadzić można jedynie do artystycznej kreacji, będącej jedyną formą walki z tym co niepowstrzymane i nieuniknione? „Memento Mori” to krzyk w nieprzeniknioną ciemność, to walka z pustką i rozkładem, to próba zatrzymania czasu tylko po to, by mocniej uświadomić sobie marność, beznadzieję i ulotność istnienia. Bo każdy dzień jest nowym osiągnięciem i kolejnym rekordem. Każdego ranka możesz spojrzeć w lustro i z dumą i lękiem wyszeptać, że „nigdy nie byłeś tak stary”.
„Shovel Beats Sceptre” jest punktem kulminacyjnym ceremonii. Narracja Ariocha jak gwoździe przybijające do krzyża, jak korona cierniowa, która zsunęła się z czoła i zaczyna się zaciskać na szyi. Nie ma tu frapujących melodii, wizjonerskich rytmów, ani riffów, które zniewalają świat i czynią ze słuchacza niewolnika. Jest natomiast wokalny geniusz, który każdą wykrzyczaną, wyrzyganą, wycedzoną, apodyktyczną frazą wspina się na wyżyny ekspresji. Wciąga słuchacza na najwyższy szczyt świata tylko po to, by go z niego zepchnąć i zanurzyć w przedwiecznej i bezkresnej nicości.
A to wszystko bez smarkania w chusteczkę, bez bujania się w miękkiej kołysce melancholii pod ciepłym kocykiem rozleniwiającej depresji. Marduk rzuca nas nagich i bezbronnych na zimną betonową posadzkę z żarliwością i przytłaczają ekspresją wiodącą ku fanatyzmowi i obsesji przekraczającej granicę szaleństwa. Ta płyta emanuje potworną siłą, nieludzką tężyzną i przerażającą wolą mocy, jednocześnie jednak odbiera nadzieję i pozbawia złudzeń.
Ostatni na płycie „As We Are” jest jak marsz żałobny na zgliszczach spalonego świata, chwila, w której życie spaja się ze śmiercią, a głos żyjących rozbrzmiewa w jednym chórze z głosami zmarłych. Obecność wokalu LG Petrova miażdży krtań i wyrywa serce z piersi. Gasną wszystkie światło. To koniec.